piątek, 11 września 2015

Rozdział VII



Ścieżka prowadząca na łagodne wzgórze była wąska i błotnista. Zbliżał się wieczór, słońce ociężale zawisło nad horyzontem, a dotkliwy chłód wdarł się w powietrze, zwiastując zimną noc. Szli w milczeniu, ramię w ramię.
Siril wciąż czuł się zmęczony, mimo że po przyjeździe do domu Allesany przespał kilka godzin w ciemnym pomieszczeniu ukrytym pod klapą w podłodze. Zasnął niemal natychmiast, chociaż było tam duszno, śmierdziało potem i przetrawionym alkoholem, a Gruby Berkh chrapał na sąsiednim posłaniu tak doniośle, że niskie sklepienie zdawało się wibrować. Siril obudził się w kompletnych ciemnościach i bez najmniejszej ochoty ruszania się z miejsca. Po długich minutach w gęstym mroku, spędzonych wyłącznie na wsłuchiwaniu się w odgłosy kroków i szurania nad swoją głową, pragnienie wreszcie zmusiło go wyjścia na górę. Zmrużył oczy w nagłym blasku, a nim odzyskał ostrość widzenia, Evanthiel podsunął mu krzesło i postawił przed nim kubek czystej wody. Siril poczuł się lepiej.
Teraz wspinali się na nieduże wzniesienie w swobodnym milczeniu. Przed nimi roztaczał się obraz zielonych wzgórz, połatanych ciemnymi płatami pól uprawnych i przetykanych niewielkimi skupiskami drewnianych budynków i drzew. Kilka strumieni meandrowało pomiędzy nierównościami terenu, a dalej piętrzyły się góry, oddzielające ziemie Tallenu od państwa Galdoru. Dzięki zachodzącemu słońcu, cienie pogłębiły się w niektórych miejscach, w innych światło zbierało się niczym bursztynowe kałuże. Siril jednak nie czuł się siłach, żeby docenić urokliwość widoku, patrzył głównie pod nogi, na brunatną, wilgotną ziemię i niemrawo przyklapniętą trawę.
Na szczycie Evan wyciągnął zza paska ciemną butelkę. Chyba przygotował ją wcześniej, bo wystarczyło, że wyciągnął korek zębami. Ostatnio, kiedy pili razem Ferlano Ibrisi, długo męczyli się z dostaniem do alkoholu, aż w końcu wepchnęli korek do środka przy pomocy patyka. Pomyśleli, że znawcy win podostawaliby chyba ataków serc na tak grubiańskie traktowanie tego trunku i to bardzo poprawiło im nastroje.
Wciąż nie zamieniając ze sobą ani jednego słowa, na zmianę pociągnęli kilka łyków. Wino było mocne i ciężkie, o cierpkim, jakby jałowcowym posmaku i tak gorzkie, że aż drętwiał język. Gdyby, zgodnie z przeznaczeniem, pili je z kryształowych kieliszków, mogliby docenić jego barwę – czarną jak noc, mieniącą się w świetle głębokim, rubinowym poblaskiem. Siril pamiętał to z czasów młodości.
– Tak – powiedział w końcu Evanathiel. – Wciąż uważam, że jest nad wyraz paskudne.
– Podobno ten wykwintny bukiet docenia się z wiekiem. – Siril uśmiechnął się z półgębkiem, a Evan z namysłem przyjrzał się butelce.
– Obawiam się, że nawet i za tysiąc lat nie byłbym w stanie docenić tego gorzkiego ścierwa.
– Cóż, najwyraźniej z chamstwa się nie wyrasta. Masz zbyt prostackie podniebienie – zażartował i napił się ponownie.
– I ty też – skomentował Evan z uprzejmym rozbawieniem.
– I ja też – potwierdził jego rozmówca zdecydowanie, czując jak usta wykrzywia mu grymas niesmaku, kiedy ciężki trunek osiadł w pustym żołądku.
Przez chwilę podawali sobie butelkę z rąk do rąk i patrzyli, jak jasne plamy bursztynowego światła kurczą się coraz bardziej, a słońce opada niżej za horyzont, w otoczeniu różowych i pomarańczowych maźnięć plamiących szare niebo.
– Więc?
Siril dał sobie czas, żeby przetrawić to krótkie pytanie. Wiedział, że Evan nie będzie naciskał. Nie patrzył nawet na rozmówcę, aby nie wywierać presji i dać mu czas, żeby podjął temat kiedy będzie gotowy. Zanim nadeszła odpowiedź, zdążyli trzykrotnie wymienić się butelką, a w dole zaczęły się kłębić pasma mgły.
– Myślę, że wróci do swojego męża. Wydaje mi się, że nie wróciłaby do niego, gdybym ją przekonał. Mogłem ją przekonać. Chyba chciała, żebym ją przekonał. Ale ja nie byłem pewny.
– A teraz?
– A teraz dalej nie jestem pewny. – Wzruszył ramionami. – I chyba nie chcę się nad tym zastanawiać. Ale może... może wszystko dlatego, że za bardzo się bałem, że to spieprzę. Ja i tak mam spieprzone życie, ona nie musi mieć. A to cholerstwo jest zaraźliwe.
– Wiesz, coraz częściej mi się wydaje, że ty po prostu lubisz być nieszczęśliwy.
– Może po prostu się przyzwyczaiłem.
– To, że przez kilka lat żarłeś gówno, nie znaczy, że musisz napluć w miskę gulaszu, który ktoś ci podsuwa.
Siril roześmiał się sucho.
– Zawsze lubiłem twoje metafory – przyznał. – I pewnie masz rację, jestem durniem. Ale taką podjąłem decyzję. Zawsze podejmowałem chujowe decyzje i jak widać, na starość nie zmądrzałem.
Evanathiel przez chwilę przyglądał mu się jasnymi, bystrymi oczami, jakby widział go na wskroś.
– To nieprawda – zaprzeczył łagodnie. – Każdy z nas czasem błądzi, ale ja zawsze ufałem twoim decyzjom. I nadal ufam. Jeśli zdecydowałeś się z niej zrezygnować, wierzę, że zrobiłeś to dla jej dobra. Że z takich, czy innych powodów, tak będzie lepiej dla was obojga. – Mówiąc to, położył dłoń na ramieniu przyjaciela i ścisnął lekko. To był prosty, niewiele znaczący gest, a jednak dodawał otuchy. Siril skinął głową, wdzięczny, że dłoń nie zniknęła od razu. Przez chwilę pił cierpkie wino, które z wolna zaczynało uderzać do głowy, a ten lekki, pewny ciężar dawał poczucie wsparcia. Uczucie, że ktoś jest po jego stronie cokolwiek by się nie działo, sprawiło, że napięcie, do którego tak przywykł, że niemal nie zdawał sobie z niego sprawy, nagle z niego uszło. Rozluźnił mięśnie i miał wrażenie, jakby zrobił to pierwszy raz od wieków. Cenna była też świadomość, że nie musiał dziękować.
– Teraz twoja kolej.
– Moja? – mruknął Evan, przejmując butelkę.
– Powstanie. Rozmawiałem ze Szczurem, ale mówił, że ty lepiej to wyjaśnisz.
Evanathiel milczał chwilę, a kiedy podjął temat, nie patrzył na rozmówcę tylko gdzieś w dal, na góry, gdzie mgła wiła się między drzewami, przysłaniając ciemne skupiska drzew jak poszarpany, mleczny całun.
– Cesarz od lat próbuje zdobyć Galdor. Kilka lat pokoju, a potem znowu mozolne oblężenia, kilka bezowocnych potyczek i powrót do satus quo. Nie potrafi przedostać się przez góry, tych kilka miejsc, którymi da się przeprowadzić armię, jest zbyt dobrze chronione. Sanzo spędził w twierdzy Eldannah prawie piętnaście lat, on lepiej opowie, jak tam było. Teraz Cesarz zdecydował się na nowy krok. Buduje flotę. Zawarł układ z Unią Rainmarską, że przeprowadzi wojska przez ich tereny, w zamian obiecując im całkowitą niezależność.
To wcale nie brzmiało jak dobre wiadomości. Siril wciąż potrafiłby narysować z pamięci dokładną mapę kontynentu – strona zachodnia, obecnie całkowicie opanowana przez Imperium, oddzielona od wschodniej masywnym łańcuchem górskim. Za nim znajdował się Galdor, od wieków bardzo bliski sprzymierzeniec Tallenu, cała reszta państw natomiast wchodziła w skład Unii. On znał ich nazwy: Armair, Sereves, Vaschia... Dla większości Talleńczyków jednak, był to po prostu odległy, tajemniczy teren wielkiego dobrobytu, nazywany potocznie Dalekim Wschodem. Przez cały czas trwania konfliktu z Karravenem, Unia pozostawała neutralna, lecz udzielała im czasem wsparcia finansowego, lub przesyłała zaopatrzenie nazywając to „pożyczkami”, żeby nie dawać politycznych dowodów zaangażowania. Jeśli doszłoby do wojny z Imperium, mieliby duże szanse odniesienia zwycięstwa, lecz byłaby to walka długa i wyniszczająca. Dopóki Cesarz siedział oddzielony od nich łańcuchem górskim, byli zadowoleni, ale z pewnością nie chcieli mieć karraveńczyków tuż pod nosem, dlatego po cichu wspierali defensywne działania Galdoru. Jeśli jednak w końcu zdecydowali się na podpisanie paktu, nie było najmniejszych szans, żeby ostatni sojusznik Tallenu wyszedł z tego starcia cało, co ostatecznie pogrzebywało nadzieję, że Tallen, czy jakiekolwiek inne państwo, kiedykolwiek wywalczy wolność od władzy Cesarza.
– Więc mamy zamiar popełnić masowe samobójstwo, bo nigdy nie odzyskamy naszych ziemi? – zapytał Siril kwaśno.
– Daj mi skończyć – Evanathiel zganił go łagodnie, zerkając na niego przelotnie, żeby posłać lekki uśmiech. – Mówi się, że Cesarz czuje, że zbliża się do schyłku życia, dlatego jest tak zdesperowany, żeby dokończyć dzieła. „Dwie potężne siły, zjednoczone w jedną, nieskończoną potęgę”. Tak podobno mówi o tym przymierzu. Na szczęście Unia nie jest do niego tak optymistycznie nastawiona. Kilka wiarygodnych źródeł doniosło o pewnych dyskretnych rozmowach z wysoko postawionymi Galdorczykami, o tym, że chętnie ten pakt złamią, jeśli dostaną odpowiedni ku temu powód.
– Powstanie w Tallenie ma być ku temu powodem? Z całym szacunkiem, ale stłumić nasze powstanie, to dla Cesarza jak podrapać się po tyłku.
– Stwórco, Siril, zapomniałem już, jak uwielbiasz zbijać mnie z pantałyku. – Evan roześmiał się krótko. – Obiecuję, że będziesz mnie mógł do woli besztać i mówić, że jestem idealistycznym kretynem, ale daj mi najpierw skończyć. – Szturchnął przyjaciela ramieniem, kiedy ten wymruczał ciche przeprosiny, a potem podjął swój wywód. – Nie, oczywiście nasze powstanie nie wystarczy. Ale nie będziemy jedyni. Orengard, Livana i Vanara przygotowują się od dawna. Mówi się, że w Lynne też jest niespokojnie. Spodziewamy się, że sporo państw podąży za naszym przykładem. Cesarz złożył wiele obietnic w czasie wojny i wielu z nich nie dotrzymał. Mnóstwo dumnych szlachciców musiało obejść się smakiem, podczas gdy ich rywale otrzymywali tytuły cesarskich namiestników i całe państwa we władania. Są tacy, w których rządzenie z ramienia Cesarza obudziło większe ambicje i tacy, którzy węszą dla siebie duże szanse, kiedy większość prawowitych rodzin królewskich zniknęła z obrazka. Albo zniknie, przy odpowiednim rozpowszechnieniu przekonania, że są to sprzedajni zdrajcy na usługach tyrana. Jeśli Unia Rainmarska włączy się w walkę to będzie... duże. To będzie naprawdę wielkie. Cesarz próbował wprowadzić nowy porządek, ale on jest jak niechlujna konstrukcja z desek. Brak mu fundamentów, brak solidności, jest surowy i nijaki. Jeśli połączymy siły, rozpadnie się w mgnieniu oka. Ten paskudny, wypaczony konstrukt obali się i zapadnie w sobie, a na jego miejsce stworzymy... coś nowego. Dla jednych to szansa na dojście do władzy, dla innych na zwiększenie wpływów, czy wzbogacenie się. Dla nas to szansa na wolność. Dla wszystkich, dla każdego mieszkańca kontynentu, to szansa na nowy początek i możemy sprawić, że będzie to początek czegoś dobrego.
Siril zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu zaciska palce na szyjce butelki i wpatruje się w Evathiela, który wciąż spoglądał na szczyty gór i gdzieś poza nie. W dogasającym słońcu na jego twarz padał cień, ale oczy zdawały się płonąć. Czysty, mocny głos wypełniony nadzieją sprawiał, że chciało się w niego zatopić, dać mu się ponieść. Stać się częścią tych wielkich, zmieniających świat wydarzeń i stworzyć lepszy porządek, nawet jeśli miał on powstać na popiołach tego, co teraz znają.
– Jeszcze jeden sprzymierzeniec stanie po naszej stronie w tej walce. Kiedy lwia część armii Imperium znajdzie się na statkach, żeglujących w stronę Aggedonu, skąd ruszy na Galdor, atak spadnie z północy, zza Białych Szczytów. Północni zjednoczeni pod jednym sztandarem mają ruszyć na Karraven. Podczas gdy większość armii będzie uwiązana w walce na morzu, oni uderzą w samo serce, w stolicę, w Arrenvar i Cesarza we własnej osobie.
– Górale? – zapytał Siril , nagle czując się znacznie bardziej pijany niż wcześniej. Nikt nie brał ich nigdy pod uwagę jako sprzymierzeńców. Chociaż byli liczni, myślano o nich raczej jak o zwierzętach, niż ludziach. Mieszkańcy północnej części Tallenu, sąsiadującej z ich terenami, w swoim dialekcie nazywali Ludzi Gór „halv-dýrië”, pół-bestie. Nie mieli państw, ani jednego władcy, żyli w wiecznie skłóconych, pół-koczowniczych plemionach i nie darzyli obcych sympatią.
Tak. Galdorczycy zdołali zawrzeć z nimi porozumienie.
No dobrze – mruknął Siril, pocierając nasadę nosa, w marnej próbie ogarnięcia myśli. – Powiedzmy, że to ma sens. Jak wyobrażasz sobie nasze powstanie? Nawet biorąc pod uwagę, że Cesarz będzie miał znacznie ważniejsze sprawy na głowie, Ylion Vanne raczej nie zejdzie z tronu namiestnika po dobroci. Ma swoich ludzi, ma broń i pieniądze. A my, z całym szacunkiem dla twojej podziemnej działalności, gówno mamy. Chcesz, żebyśmy wszyscy podnieśli patyki i zaszarżowali na oddziały Straży Imperialnej, licząc, że przeciwnicy poumierają ze śmiechu?
– Władza to nie tylko namiestnik. – Evan skierował spojrzenie na rozmówcę. Mówił teraz pewnie i rzeczowo. – Każdy z dziewięciu arlów ma swoich ludzi. W czterech okręgach ostatnio panował „niepokój”, wobec czego trzeba było zwiększyć nabór. Dla utrzymania ludności w ryzach oczywiście. – Uśmiechnął się lekko. – Trzech arlów delikatnie zasugerowało swój brak zainteresowania tymi działaniami i tymi, które nastąpią. Pod warunkiem, że zostaną zostawieni w spokoju. Nie sprzeciwią się jawnie namiestnikowi, żeby nie narazić się za bardzo w razie porażki, ale nie będą zbyt aktywnie działać w jego obronie. Na czele ma stanąć Jaenar Navaris. To daleki krewny zmarłego króla Radana. Siódma woda, ale wciąż królewska krew. Poznałem go, to mądry człowiek i ma serce na swoim miejscu. Ludzie za nim pójdą. I nie, nie chodzi mi o to, żeby każdy wieśniak złapał za widły i ruszył oblegać stolicę. Ale w naszym kraju wciąż jest wielu silnych mężczyzn, którzy pragną zobaczyć na tronie nowego króla. Może nie mamy warunków, żeby odpowiednio ich wyszkolić i uzbroić, ale nie jest tak źle jak myślisz. Nie spędziłem ostatnich dwudziestu lat na śpiewaniu patriotycznych piosenek w piwnicach. Myślę, że jesteśmy na to gotowi, Siril. Myślę, że naprawdę mamy szansę. Nadchodzą wielkie zmiany i chcę, żebyśmy byli częścią tych zmian. Żeby w naszym kraju znów można było mówić w naszym języku, żebyśmy mogli handlować z kim zechcemy, wychowywać dzieci we własnej kulturze i opowiadać im historie o bohaterach naszego państwa, a żeby kiedyś, być może, jakaś matka opowiedziała swojemu dziecku o nas. Chcę, żeby okrzyk „niech żyje król!” przestał być pustym hasłem i wyrazem bezsilnego buntu, a stał się naszym symbolem zwycięstwa.
Siril pamiętał takiego Evanathiela. Z oczami pełnymi wiary, przemawiającego spokojnie, pewnie i szczerze, z głębi serca. Jego słowa i spojrzenie rozbudzały coś w głębi duszy, sprawiały, że po prostu chciało się za nim podążać. Miał jakiś dziwny blask, do którego lgnęło się jak ćmy do ognia, jakiś rodzaj piękna, od którego ciężko oderwać wzrok.
– Wiem, że zawsze uważałeś mnie za kogoś, kto chętnie umrze za ideę – podjął Evan po chwili. – Ale, wierz lub nie, dorosłem. Zmądrzałem. I nie proszę cię, żebyś dołączył do nas, bo wolny Tallen to ładne marzenie. Nie prosiłem cię wcześniej, żebyś dołączył do mojej, jak to ładnie kiedyś nazwałeś, szermierki z wiatrem. Proszę cię teraz, bo naprawdę mamy szansę. Bo to więcej niż mrzonka, to realna walka, z całkowicie realną szansą na zwycięstwo. A ja cię potrzebuję. Potrzebuję twojego realizmu, kiedy ponosi mnie idealizm, potrzebuję twojego rozumu, kiedy zaczynam kierować się emocjami. Chcę wiedzieć, że ktoś komu ufam, pilnuje moich pleców. I że nie jestem sam.
– Co na to wszystko pozostali?
– Szczur jest ze mną od początku, Lorik od dłuższego czasu też. Sanzo to żołnierz. Prawdziwy żołnierz; nie bardzo wie, co zrobić, kiedy nie ma dla kogo walczyć. Berkh wróci do żony. Zostawi trochę pieniędzy i powie, że on sam nie na wiele by się przydał. Będzie miał wyrzuty sumienia, więc obieca dosłać tyle pieniędzy, ile tylko zdoła i pewnie tak zrobi. Juven wciąż się zastanawia, ale myślę, że się zgodzi.
– A Fandril?
Evan zaśmiał się i pokręcił głową.
– Nieźle czytam ludzi, ale musiałbym zostać Dwudziestym Czwartym Prorokiem, żeby wiedzieć, co zrobi Fandril. Równie dobrze może do nas dołączyć, odejść, albo pomalować się na zielono i stwierdzić, że od dzisiaj postanawia zostać trawą.
– Pozwolisz mu, jeśli będzie chciał do nas dołączyć?
– Jeśli tak zdecyduje to obawiam się, że nie jestem w stanie zrobić niczego, co zmieni jego zdanie. Ale nie martwiłbym się o niego za bardzo. Może jest trochę nie tam, gdzie trzeba, ale instynkty ma zazwyczaj dobre i potrafi o siebie zadbać.
– A co będzie z Allesaną? Widziałem te dzieciaki, przygarnia sieroty, prawda? Co będzie, jak przestaniesz się nią zajmować?
– Trudno powiedzieć, żebym zajmował się Allesaną, jeśli już, to sytuacja ma się odwrotnie – wyjaśnił Evan z uśmiechem. – Jest silna, zaradna i mądra, da sobie radę. Są jeszcze starsi wychowankowie, Ryza, Naikon i Brago. Pomagali przemycać towary i przerzucać uciekinierów do Galdoru górskim szlakiem. To bystre dzieciaki, zajmą się resztą.
Siril chciał jeszcze o coś zapytać, ale zdał sobie sprawę, że przeciąga. Evanathiel jak zwykle nie naciskał, pozwalając mu przygotować się do odpowiedzi, ale nie mógł jej unikać bez końca. Musiał przyznać, że serce rwało się, żeby ruszyć za Evanem. Gdyby był dwadzieścia lat młodszy, ani przez chwilę by się nie wahał, teraz jednak do słowa dopuścił także rozum, który podpowiadał ostrożność. Siril doskonale pamiętał te niecałe dwa lata, które spędził walcząc u boku przyjaciół. Wszystko co najlepsze, i wszystko co najgorsze, spotkało go właśnie w tym czasie, jakby całe jego prawdziwe życie skupiło się na tym krótkim odcinku. Reszta stanowiła jakby rozmazane tło, maskujące pustkę. Jedzenie straciło smak, a kobiety wdzięk, alkohol nie był w stanie spłukać posmaku popiołu z ust. Walka, która kiedyś rozpalała krew w żyłach, to balansowanie na granicy śmierci pozwalające na kilka chwil pojąć ogrom i wspaniałość życia, zmieniła się w smutny rytuał zabijania za pieniądze. Rozum mówił, że już byt późno, żeby wskrzesić przeszłość, ale w tym przypadku, serce miało rację twierdząc: „a co masz jeszcze do stracenia?”.
– Jestem z tobą – powiedział Siril wreszcie, unosząc prawie już pustą butelkę jak do toastu. – Zbudujmy nowy świat – mruknął, trochę bardziej ironicznie, niż zamierzał. „Albo patrzmy, jak wszystko szlag trafia”, przeszło mu przez głowę, ale zapił tę myśl gorzkim Ibrisi, nim zdołał wypowiedzieć ją na głos.
*
Nim wrócili, słońce zdążyło się całkowicie schować za szczytami, pozostawiając za sobą jedynie blednącą, czerwoną smugę. Wieczór był ładny i zaskakująco ciepły jak na tę porę roku, więc mimo gęstniejącego półmroku na zewnątrz wciąż biegało kilka dzieciaków. Evan rzucił coś o przygotowaniach do kolacji i zniknął w sieni, a Siril z opóźnieniem zdał sobie sprawę, że stoi sam pośrodku ogrodu, z głową ciężką od wina i wątpliwości.
Przez chwilę stał bez celu, jakby nie mogąc przypomnieć sobie gdzie jest, kim jest i co tu robi. Zdał sobie sprawę, że w ciągu ostatniej doby jego życie wykonało jakiś dziwny zwrot i ze znanej ścieżki zboczył w obcą gęstwinę. Zamyślił się i poniosły go nogi, a teraz nie tylko nie wiedział, jak się tu znalazł, ale też nie miał pojęcia co znajduje się przed nim, a zawrócić już nie sposób.
Z zamyślenia wyrwał go szczęk stali. Nie mając pomysłu, co ze sobą zrobić, nim wszyscy zbiorą się w głównej jadalni na pożegnalnym posiłku, skierował się właśnie tam. Sanzo pojedynkował się z dwójką młodych ludzi, którzy musieli być rodzeństwem. Dziewczyna była młodsza, piętnasto, może szesnastoletnia, chuda i płowowłosa. Jej brat, starszy o jakieś cztery lata, miał ciemniejszą czuprynę i potężniejszą, choć wciąż szczupłą sylwetkę. Rysy twarzy mieli natomiast niemal bliźniaczo podobne – te same ostre podbródki i łagodnie zarysowane szczęki, wąskie nasady nosa i regularne, mocno wygięte w łuk brwi.
Na pierwszy rzut oka dało się ocenić, że nie pierwszy raz trzymali w dłoniach miecze i nie pierwszy raz działali w duecie. Chłopak starał skoncentrować na sobie uwagę byłego żołnierza, jego ataki były poprawnie wyprowadzane, chociaż przewidywalne, ale parując ciosy często tracił równowagę i reagował nerwowo, stal przerażała go bardziej, niż zdawał sobie z tego sprawę. Dziewczyna przeciwnie, doskakując do przeciwnika zwinnie jak kotka, wykorzystywała szybkość i lekkość bez trudu unikając ripost następujących po jej cięciach i wypadach, te jednak były niezręczne i często wyprowadzane z wahaniem. Też bała się stali, ale bardziej tego, że przypadkiem zrani partnera sparingu, niż sama przypadkiem zostanie draśnięta. Sanzo przeważał nad nimi nie tylko siłą, ale i doświadczeniem, pewnie stawiał stopy na pokrywającej się rosą trawie, skutecznie unikając zajścia od tyłu.
Siril przez chwilę przyglądał się temu z zainteresowaniem, przypominając sobie, jak w młodości sam ze wszystkich sił starał się przebić przez obronę niedoścignionego nauczyciela, bardziej niż wszystkich nieszczęśliwych wypadków, obawiając się zbłaźnienia na oczach braci.
– Może ty chciałbyś się spróbować z młodymi? – Sanzo przerwał walkę i wpatrywał się teraz w niego pytająco. – Lorik nieźle ich wyszkolił.
Lorik. Siril pamiętał, jak strofował smarkacza, że miecz to nie cep i że ma nim tak nie młócić, jak spędził beznadziejnie długie godziny, wbijając mu do głowy podstawowe kroki. A teraz Lorik miał własnych uczniów.
– Zostawiłem miecz. – Siril pokręcił głową, woląc nie tłumaczyć, że pół butelki wina na pusty żołądek zakręciło mu w głowie. Dla południowca mocna głowa była cnotą nie mniej ważną, co honor i odwaga.
– Kiedyś byś nie spuścił go z oka.
– Kiedyś – niemiłe warknięcie wyrwało się z jego ust odruchowo; zbyt przyzwyczaił się do rozmawiania z ludźmi w ten sposób. Ale Sanzo przecież nie był jakimś tam obcym, był przyjacielem – ile to razy wylewali razem smutki nad zwiniętą wieśniakom butelką bimbru, albo snuli razem wizje świetlanej przyszłości. Siril musiał się przyzwyczaić, że nie przebywa wśród wrogów, ale skostniała skorupa, którą się otoczył, nie zamierzała ustąpić tak szybko. Na moment zapadła niezręczna cisza, ale przerwał ją brat dziewczyny.
– Ryza, zanieś to do schowka i pomóż przy kolacji – rozkazał siostrze, wciskając jej własną broń. – I tak już ciemno, jeszcze tego brakuje, żeby ktoś się wpakował w drzewo albo własny miecz.
– To chyba tylko tobie grozi, masz wzrok jak kret – odparowała dziewczyna.
– Idźże. Myślisz, że nie wiem, że cały dzień ślęczeliście z Brago nad tymi papierzyskami od mnicha? Allesana ma dość na głowie, pomyśl o tym i spróbuj choć trochę ją odciążyć – zakomenderował twardo i, nie słuchając dalszych protestów, sam odszedł zająć się własnymi sprawami. Ryza wydęła usta niezadowolona, ale ruszyła do domu, a mijając Sirila posłała mu lekki uśmiech. Spróbował go odwzajemnić, ale drgnięcie kącika ust przypominało bardziej przedśmiertny skurcz.
Został sam z Sanzo, który sięgnął po porzucony na ziemi bukłak i pociągnął zdrowo.
– Wygląda na to, że z mieczem zdążę się jeszcze nachodzić – odezwał się w końcu zabójca, a południowiec uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi.
– Więc Evan jednak cię przekonał.
– Czyżbyś był zaskoczony?
– Dziwisz się? Ciężko cię odczytać, do nikogo słowem się nie odzywasz. No i jeszcze ta sprawa z... – Sanzo zdał sobie sprawę, że się zapędził i napił się, zanim imię Elory zdążyło paść z jego ust. – Evan sam nie był ciebie pewny, a on zna cię najlepiej.
– Evan nie był pewny, czy mnie przekonana? – Siril kpiąco uniósł brwi. – Przecież on potrafi przekonać żabę, do tego, że jest psem.
– Ano, kiedyś bym nie wątpił. Ale wiesz jak jest, wszystko się zmienia.
– Widać nie wszystko.
– Wszystko, wszystko... – Żołnierz pokręcił głową w zamyśleniu, ale zaraz melancholię na jego twarzy na powrót zastąpił łobuzerski uśmiech. – Ale od teraz, już tylko na lepsze!

– Taak. Wszystko idzie na lepsze – mruknął Siril nieprzekonany, znowu próbując się uśmiechnąć. Efektowi daleko było do ideału, ale na razie musiało wystarczyć.