„Pieprzony Tallen”, pomyślał Janre Airis, moknąc na
niegdysiejszym Placu Wiktona, przemianowanym kilkanaście lat temu na
Plac Cesarski. Prawie każde miasto należące do Imperium Karravenu
posiadało Plac Cesarski lub Imperialny, zwykle ozdobiony rzeźbą
Druihila Anduriala, wspaniałego i dobrotliwego władcy rządzącego
niepodzielnie całą zachodnią częścią Kontynentu. Talleńska
mieścina Vardun nie była wyjątkiem – przed schodami ratusza
prężył się odlany z mosiądzu wizerunek Cesarza. Teraz jednak to
nie posąg przyciągał uwagę, a ponuro górujący nad milczącym
tłumem szafot.
„Pieprzony Tallen ze swoją pieprzoną pogodą”, klął w myślach
Janre, zachowując jednak poważny wyraz twarzy. Ulewa irytująco
bębniła o hełm, zimna woda ściekała z kosmyków brązowych
włosów po twarzy, wślizgiwała się za kołnierz, przemaczając
przeszywanicę pod kolczugą, a w końcu i koszulę, która
przylgnęła nieprzyjemnie do ciała. Przerzucony przez ramię
szkarłatny płaszcz był ciężki od wilgoci i ubłocony.
Po drewnianym podwyższeniu uwijali się pomocnicy kata. Deszczówka
spływała z krawędzi szafotu jak wodospad, który niedługo miał
się zabarwić na czerwono od krwi skazańców. Stłoczeni na placu
mieszkańcy Vardunu mieli ponure, nieprzeniknione miny, Strażnicy
Imperialni odpowiadali im znużonymi spojrzeniami zza barierki.
Janre czuł ciarki na plecach, ale to nie chłód był tego powodem.
Ci ludzie go przerażali. Ich blade, wychudłe oblicza, pozbawione
najmniejszych emocji i puste oczy.
Airis wpatrywał się w to upiorne morze ciemnych płaszczy i białych
jak wapno, trójkątnych twarzy, klnąc na ulewę i wszystko inne.
„Pieprzony Tallen i pieprzeni Talleńczycy, i ten ich pieprzony,
ośli upór. I cholerny, pieprzony drań, kimkolwiek on był, który
załatwił mi to pieprzone przeniesienie.”
Miało być tak pięknie. Kiedy upadł rodzinny interes, Janre
postanowił opuścić ojczyste strony i przeniósł się na tereny
dawnego Shindaru. To było porządne państwo – skąpane w
południowym słońcu, gdzie rzadko padało, a jeszcze rzadziej
dochodziło do rozruchów, bo mieszkańcy też byli porządni. Kiedy
oznajmiono im, że od tego momentu są częścią Imperium Karravenu,
wzruszyli tylko ramionami i wrócili do swoich spraw. Król
przemianował się na namiestnika cesarskiego i siedział cicho, a
wszystko szło tak, jak należy. Janre wstąpił w szeregi Straży
Imperialnej, gdzie szybko awansował i po siedmiu latach został
kapitanem w niewielkiej, cichej mieścinie. Większość czasu
poświęcał na robotę papierkową i granie w kości. Miał nawet
wystarczająco dużo czasu dla swojej ślicznej żony i trójki
dzieciaków, których szybko się dorobili. I tak właśnie miał
zamiar doczekać starości – dzieląc czas między zbijaniem bąków
na posterunku w ciągu dnia i wieczornymi zabawami z piękną żoną.
A potem wszystko wzięło w łeb i wylądował tu, w paskudnym
Tallenie z jego paskudną pogodą i paskudnymi ludźmi. Zdegradowany
do rangi sierżanta i z dowódcą, który pod każdym względem był
jeszcze bardziej paskudny niż cały Tallen, jego pogoda i jego
ludzie.
Jak na zawołanie zjawił się kapitan Guardano Viello, kuląc się
trochę w strugach deszczu. Nie miał hełmu i przerzedzone, siwe
włosy przylgnęły mu do głowy. Twarz kapitana, która zapewne
nigdy nie była szczególnie urodziwa, szpeciła obrzydliwa, ukośna
szrama. Zniekształcała prawą brew, nos oraz wargi i odznaczała
się na niezdrowo pożółkłej skórze jak tłusta, różowa glista.
Blizna stanowiła ponurą pamiątkę jeszcze z czasów walk o Tallen.
Viello został ranny w czasie potyczki z jedną z dawnych bojówek i
niektórzy twierdzili, że dlatego tak bardzo nienawidził
talleńskich buntowników.
Janre twierdził, że Guardano wcale ich nie nienawidził, tylko
najzwyczajniej w świecie był sadystycznym skurwysynem.
Sierżant Airis wyprężył się w salucie, podobnie jego podwładni,
a dowódca odpowiedział na to niedbałym gestem.
– Spokój? – zagadnął, a Janre potwierdził skinieniem. Nie
mógł pozbyć się wrażenia, że kapitanowi ta wiadomość wcale do
gustu nie przypadła. Że wolałby, żeby rozwścieczony tłum
napierał na barierki, żeby motłoch zakotłował się jak szczury w
worku, drapiąc, gryząc i tratując się wzajemnie. Wtedy mógłby
rozkazać strażnikom wziąć ich na miecze i urządzić masakrę.
Jednak panował martwy spokój i Guardano mógł tylko razem z resztą
strażników moknąć na deszczu i czekać, aż zjawi się kat i
skazańcy. Wreszcie po, jak się zdawało, długich godzinach
wypełnionych tylko apatycznym milczeniem i rzęsistą ulewą zjawił
się mistrz Jowan – potężny niczym wół mężczyzna o
zaskakująco młodej i nawet przystojnej twarzy, oszpeconej jednak
nieco śladami po ospie. Za nim kroczyło kilkoro skutych kajdanami,
obszarpanych więźniów, otoczonych uzbrojonymi w długie miecze
strażnikami.
– Będzie ślisko – oznajmił mistrz Jowan bez zbędnych wstępów
i formalności. Kaci zawsze znajdowali się jakby trochę obok prawa.
Dla nich wszyscy w końcu byli równi, biedacy, szlachcice, a nawet
królowie – nikt nie był odporny na stryczek ani ostrze topora i
chociaż egzekucja mogła się różnić ceremonią czy rodzajem
użytego narzędzia, to efekt pozostawał taki sam. Dlatego nawet
kapitan Guardano Viello nie przejął się brakiem formalnych
pozdrowień ani nawet talleńskim akcentem kalającym mowę
Karravenu. W końcu nikt nie mógł przewidzieć swojej przyszłości
i gdyby kiedyś przyszło mu się spotkać z mistrzem Jowanem w mniej
przyjemnych okolicznościach, lepiej było mieć pewność, że temu
przypadkiem nie osunie się ręka i nie uczyni tego spotkania jeszcze
mniej przyjemnym.
– Więc stąpaj ostrożnie – poradził kapitan. – Głupio by
było, gdyby jedyny kat w okolicy spadł z własnego szafotu i
skręcił sobie kark.
Twarz Jowana o przystojnych, regularnych rysach nie zmieniła wyrazu,
podobnie jak nieprzyjemnie puste, blade oczy. Miał takie samo
wyprane z emocji spojrzenie co mieszkańcy miasteczka i wywoływało
ono podobny dreszcz na plecach sierżanta Airisa.
– Sugerowałbym zaczekać z egzekucją aż deszcz ustanie. Albo
wykorzystać szubienicę – oznajmił kat fachowym tonem.
– Nie. Obiecałem gawiedzi krew zdrajców, więc krew dostaną.
Egzekucja nastąpi przez ścięcie toporem, bezzwłocznie, gdy tylko
burmistrz odczyta wyrok. Jakieś obiekcje? – zapytał Guardano
ostro, a mistrz tylko skłonił głowę. – Dobrze – mruknął. –
Wszystko gotowe? Chciałbym zaczynać, ta pogoda działa mi na nerwy.
Było gotowe. Skazańcy stali przy stopniach prowadzących na szafot,
kuląc się z zimna w swoich brudnych, przemoczonych szmatach.
Większość wpatrywała się w ziemię, niektórzy tępo, jakby z
niezrozumieniem, gapili się na niewyraźnie majaczący w strugach
deszczu kształt szubienicy, rysujący się mrocznie w szarości
pochmurnego dnia. Tylko jeden spoglądał przed siebie z dumnie
uniesioną głową – jakiś młodzieniec o trochę szalonym,
nieobecnym wzroku.
W końcu zjawił się burmistrz miasteczka. Miał na sobie ozdobiony
srebrnymi detalami surcot z czarnej wełny, a na głowie żałośnie
przyklapnięty biret, z którego smętnie zwisało mokre pióro.
Pulchny, nieporadny człowieczek wgramolił się niezgrabnie na
szafot, a kapitan straży zajął miejsce po jego prawicy. Burmistrz
odchrząknął nerwowo i wyciągnął zwój przemoczonego pergaminu.
Janre wątpił, aby cokolwiek dało się z niego odczytać, lecz
mężczyzna dzielnie zmrużył kaprawe oczka i zacinając się co
jakiś czas, zaczął recytować listę oskarżeń.
Sierżant Airis słuchał tego jednym uchem. Wiedział, o co
oskarżano biednych głupców kulących się przy schodach szafotu.
Obrazę majestatu cesarskiego.
Szerzenie nastrojów powstańczych.
Zdradę.
Wszystko to ogłaszano z taką pompą, jakby ci wymizerowani idioci
naprawdę mieli nagle wyzwolić Tallen spod rządów Imperium. W
rzeczywistości zbierali się czasem na czyimś strychu, spijali
winem i półgłosem wyśpiewywali swoje pieśni narodowe, zapewne
czując się, jakby kosztowali jakiejś zakazanej przyjemności, jak
dzieciaki, które pierwszy raz chwyciły cycka w rękę i nagle
poczuły się jak zdobywcy świata. Niby zamierzali zaatakować
koszary – znaleziono plany, a nawet trochę broni, ta jednak nie
wystarczyłaby nawet, żeby porządnie uzbroić ich samych, a co
dopiero wystarczającą ilość ludzi do podjęcia takiego
przedsięwzięcia. Atak to były zwykłe mrzonki, bajka, jaką
opowiadali sobie, żeby przez chwilę poczuć się jak bohaterowie,
choćby we własnej wyobraźni. Janre uważał, że wystarczyłoby
kilka tygodni w lochach i parę batów, żeby wybić im podobne
głupoty z głowy – ale kapitan Viello twierdził, że łatwiej niż
cokolwiek z głów wybijać, było owe głowy strącić.
Airis spojrzał raz jeszcze na skazańców. Paru gówniarzy, a wśród
nich pochlipująca, chyba jeszcze nastoletnia dziewczyna. Niebrzydka,
co dało się ocenić mimo jej opłakanego stanu. Mogła sobie ułożyć
życie, na pewno znalazłaby męża – zresztą może jej narzeczony
stał gdzieś w tłumie, rozpaczając cicho nad utratą ukochanej. A
może był wśród pozostałych oskarżonych, może to jeden z tych
przerażonych chłopców, unikający teraz jej spojrzenia, w
ostatnich chwilach życia przytłoczony mdlącym poczuciem winy, że
ją w to wciągnął. Poza nimi jeszcze dwóch mężczyzn w sile
wieku, pewnie mężów i ojców – kilka dzieciaków patrzyło w ich
stronę z pierwszego rzędu szklistymi, wielkimi z przerażenia
oczami. Ostatni skazaniec był już mocno posunięty w latach, na oko
w okolicach sześćdziesiątki, choć może to paskudne warunki życia
tak go postarzyły. Wciąż miał jednak sztywną i dumną postawę
żołnierza, po której Janre wnioskował, że mógł służyć w
wojsku za czasów obrony Tallenu.
Airis zdał sobie sprawę, że zbyt długo przypatruje się więźniom,
więc na powrót skierował spojrzenie na zebranych na placu ludzi.
Chciał tylko, żeby ta farsa jak najszybciej się skończyła, bo
stanie na deszczu bynajmniej nie poprawiało mu nastroju.
Wreszcie burmistrz skończył swoją wydukaną litanię oskarżeń i
zszedł z podestu. Potknął się na mokrych stopniach i byłby
spadł, plusnął w brudną kałużę na bruku jak kartofel w rzadką
zupę, gdyby pomocnik kata nie zdołał go przytrzymać.
Jeden ze strażników stojących blisko Airisa zachichotał głupio
pod nosem, inny szturchnął go łokciem. Na pustych, bladych
twarzach mieszczan nie zaszła nawet najmniejsza zmiana. Z
perspektywy stojącego na podwyższeniu kapitana musieli wyglądać
jak ciemne morze, smugi chudych twarzy odznaczające się wśród
falującej czerni niczym blade brzuchy martwych ryb. Deszcz nie
przestawał bębnić o deski szafotu i kostki bruku w agresywnym
staccato niczym parodii pogrzebowego marsza.
„Macie swój hymn na cześć bohaterów”, pomyślał Janre, ledwo
powstrzymując się, żeby nie splunąć pod nogi. „Pieprzeni
Talleńczycy, z tym waszym popieprzonym patriotyzmem, wartym mniej
niż gówno na podeszwie. Tyle wam z tego przyszło, z tych waszych
bajdurzeń o sprawiedliwości i wolności. Wasze matki, jak zjawy
gapiące się na was stojących u stóp szafotu, jakby już nie miały
siły płakać. Wasi ojcowie, zbyt zrezygnowani, żeby chociaż kląć
na ponury los. Wasze żony i kochanki, zbyt pozbawione wiary, żeby
błagać Stwórcę o ratunek. Wasze dzieci, które jeszcze nie
rozumieją, że jak wejdziecie na szafot, to już z niego nie
zejdziecie i nie wrócicie do domów. Tyle wam z tego przyszło,
żeśmy wszyscy, kurwa, zmokli.”
W końcu na podwyższenie wszedł przyodziany w czarny kaftan kat.
Twarz, raczej dla tradycji, niż z faktycznej potrzeby, zasłaniał
czarnym kapturem. Stąpał pewnie po mokrych deskach; Janre odchylił
mocniej głowę, żeby lepiej widzieć, jak mistrz Jowan rozkłada
ręce i kłania się lekko. Nie otrzymał wiwatów, zresztą chyba
ich nie oczekiwał. Wyciągnął rękę i jeden z pomocników wręczył
mu wielki topór. Machnął bronią na próbę. Krople wody
rozprysnęły się wdzięcznie wokół srebrzystego jak sierp
księżyca ostrza i ktoś z tłumu westchnął. Była to jedyna
reakcja, jeśli nie liczyć starszej niewiasty, która zemdlała –
zrobiła to tak cicho i niepostrzeżenie, że mało kto zauważył.
Janre z powrotem skierował spojrzenie na kata – egzekucja zdawała
mu się mniej wstrząsającym widokiem niż te uporczywie milczące,
apatyczne zjawy jakie stanowili mieszkańcy Vardunu.
Pierwszego na podwyższenie wprowadzono tego starego. Z dwóch stron
pilnowali go pomocnicy, niemal równie potężni, co sam mistrz
Jowan, ale zdawało się, że bez potrzeby. Były żołnierz podszedł
do pieńka spokojnie jak prowadzona na rzeź owca. Bez ponagleń
uklęknął, trochę niezgrabnie z powodu związanych na plecach
dłoni, położył głowę i po prostu zamknął oczy. Janre odwrócił
się w ostatnim momencie – nie przerażał go widok, ale nauczył
się już, że krew daleko bryzgała. Hełm głośniej brzęknął,
gdy uderzył weń silniejszy strumień. Kilka kobiet załkało,
jakieś dziecko zaczęło płakać na całe gardło, dokładając
swój ponury akcent do monotonnej melodii ciężkiego bębnienia
kropel wody.
Z kolejnymi więźniami nie szło już tak gładko i Janre nawet
odczuł lekką ulgę widząc znajome, ludzkie reakcje. Jeden z
mężczyzn wprawdzie szedł posłusznie, ale płakał żałośnie,
bełkocząc coś w stronę stojącej w pierwszym rzędzie kobiety,
która jednym ramieniem przyciskała do piersi kilkuletniego chłopca,
a drugie – wątłe i drżące jak wierzbowa witka na wietrze –
wyciągała w stronę klękającego pod katowskim toporem męża. Też
płakała, ale cicho, a chłopczyk tylko szeroko otwierał z
przerażenia oczy i usta. Jednego z młodszych skazańców trzeba
było dosłownie wlec – starał się zaprzeć, ale stopy ślizgały
się po deskach mokrych od deszczu i posoki. Kolejna była ta
młodziutka dziewczyna; wiła się w potężnych ramionach pomocników
jak piskorz. Nie dawała za wygraną i mimo jej wątłej postury,
konieczne okazało się wymierzenie jej kilku razów trzonkiem
potężnego toporzyska, żeby znieruchomiała. Na to wśród ludzi
podniósł się ruch, rozległo się zawodzenie i przekleństwa, tłum
zafalował wrogo i Janre rozkazał swoim ludziom wyciągnięcie
pałek. Zakotłowało się, kilka razów spadło na stojących
najbliżej mieszczan, wrzaski i zawodzenie się wzmogły, raz czy dwa
w hałas wplótł się brzydki trzask łamanej kości. Janre cofnął
się dla lepszej widoczności bardziej pod szafot i szybko tego
pożałował – z krawędzi, niczym wodospad, ściekała zmieszana z
deszczówką krew i ten przyprawiający o mdłości strumień,
mieszanina gorąca i płynnego lodu, spłynął mu za kołnierz.
Pomocnicy katowscy też odczepili od pasów okute metalem pałki i
jeśli jakiś skazaniec się opierał, ogłuszali go i na wpół
przytomnego przytrzymywali na pieńku, żeby mistrz Jowen mógł
spokojnie wykonać zadanie.
Sierżant Airis skupił się na utrzymywaniu tłumu w ryzach; ledwo
zauważał ciężki trzask wielkiego ostrza, ucinającego słabe
protesty skazańców. Krew nieprzerwanie spływająca z podwyższenia
wyglądała niczym szkarłatna kurtyna.
Jako ostatni wszedł na szafot młody chłopak o niewidzącym
spojrzeniu wbitym w dal. Janre niemal odetchnął z ulgą, że to już
koniec. Nie obyło się jednak od ostatniego akcentu, który do
reszty zrujnował humor sierżanta. Głupi, nawiedzony dzieciak,
któremu do pustego łba wtłoczono jakieś idiotyczne idee o
wolności narodu, zdążył jeszcze wykrzyczeć żarliwe „ame
verhas daekras!”.
Czy może prawie zdążył. Huk gruchoczącego kręgosłup ostrza i
cichy stuk wpadającej do kosza głowy przerwał mu wpół zdania.
Ale słowa i tak zawisły ciężko w powietrzu nad znowu milczącym
tłumem. Janre nie znał dobrze talleńskiego, ale od dziecka płynnie
posługiwał się językiem Galdoru, na tyle podobnym, że nie miał
problemów ze rozumieniem rodzimej mowy Talleńczyków. Zresztą
pewnie nawet kapitan Guardano Viello, zadziwiająco ignorancki pod
względem przejawów jakiejkolwiek kultury innej niż karraveńska,
musiał wyłapać znaczenie.
Zdawało się, że to zdanie działa niczym zaklęcie. Dwadzieścia
lat temu ludzie ginęli z tym okrzykiem na ustach i, jak widać,
dalej byli skłonni to robić.
„Niech żyje król”.
Janre był wystarczająco bystry, aby wiedzieć, że Talleńczycy
wciąż szepcą to hasło ukradkiem, rozkoszując się nim jak jakąś
zakazaną przyjemnością. Mimo że nie mieli króla, a ostatni
sprzedał ich tchórzliwie dla ratowania skóry. Wątpliwe było, aby
istniał jakikolwiek następca, ale wciąż...
„Niech żyje król”, mruczeli ukradkiem za plecami strażników,
jakby spluwali na nich. „Niech żyje król”, uporczywie
powtarzali przez lata niczym modlitwę, wpajali dzieciom, podkopując
podwaliny propagandy Imperium.
„Niech żyje król” – ostatni wyraz buntu ludzi zbyt głupich i
dumnych, żeby przyznać się do porażki. Przesycali w te słowa
cały jad, całą pogardę, krótko i treściwie przekazując swoje
pełne kretyńskiego uporu dążenie do zagłady. „Możemy stawiać
pomnik cesarza na placach”, mówili, „możemy skłaniać przed
nim głowy. Możemy mówić w waszym języku i pracować na waszych
możnych, możemy spuszczać wzrok, kiedy traktujecie nasze ziemie
jak swoje. Możemy wiwatować, jeśli nam każecie i klękać, jeśli
taka będzie wasza wola. Ale nie jesteśmy jednymi z was, cesarz nie
jest naszym władcą, ten kraj nie jest częścią Imperium, bo
jesteśmy Talleńczykami. I w dupie mamy, czy prawo i mapy twierdzą
inaczej, będziemy się tak długo wpatrywać w pusty tron, aż ktoś
tam nie zasiądzie.”
– Rozpędź ten motłoch.
Janre drgnął, kiedy Guardano Viello stanął obok. Oszpeconą twarz
kapitana wykrzywiała pogarda.
– Z całym szacunkiem, ale... nie ma powodów – zauważył Airis
ostrożnie. – Są spokojni.
Faktycznie, ludzie obserwowali, jak miejsce egzekucji sprzątają
pomocnicy kata i kilku zaprzęgniętych do brudnej roboty biedaków.
Bezgłowe ciała upchnięte na wózkach okrywano kocami, żeby
przetransportować je za miasto i spalić. Kosze zebrano osobno, być
może kapitan planował jakąś makabryczną dekorację z odciętych
głów ku przestrodze.
– Coś mamroczą – zauważył kapitan, gniewnym spojrzeniem
omiatając moknący w rzęsistym deszczu tłum nieruchomych postaci.
– Modlą się – odparł Janre, siląc się na spokojny ton. –
Nie możemy im tego zabronić.
– Możemy im zabronić paplać w tym swoim psim języku, na
terenach Imperium obowiązuje mowa Karravenu – fuknął Guardano,
ale wyglądało na to, że odzyskał rozsądek. Nie mógł pozwolić,
aby podwładny poddawał w wątpliwość rozkazy, ale chyba
deszczówka jednak nie wypłukała ostatnich resztek mózgu kapitana
i zrozumiał, że urządzanie rzezi na placu faktycznie nie
przyniosłoby wiele dobrego. – Ale nasi chłopcy mieli ostatnio
dużo roboty. Wszelkie uczenie kultury tych prymitywów i tak
spełzłoby na niczym. Dopilnuj wszystkiego, ale jeśli nie będzie
dalszych problemów, nie interweniuj. Po wszystkim pozwól swoim
ludziom na dodatkowy kubek wina, na rozgrzanie. Sam też skorzystaj,
należy nam się po sterczeniu na tej kurewskiej ulewie.
Sierżant Airis podziękował i zasalutował służbiście,
zadowolony, że dowódca rozwiązał sytuację w taki sposób.
Nie miał ochoty na branie udziału w masakrze niewinnych mieszkańców
Vardunu – przecież nie chciało mu się dłużej moknąć.
*
Mrok miękko spłynął na polanę. Cienie pogłębiły się i
wydłużyły, schłodniało powietrze. Do tego, kiedy Evanathiel wraz
z resztą grupy ruszyli do domu Allesany, zapanowała cisza.
Siril starał się sprawiać wrażenie opanowanego, ale widać było
zdenerwowanie w, niby to znudzonym, przechadzaniu się w tę i wewtę,
w mechanicznym sposobie, w jaki gładził pysk swojej kasztanowej
klaczy.
Szczur obserwował to w milczeniu. Evan kazał mu tu zostać, żeby w
razie potrzeby pokazać dwójce przyjaciół odpowiednią drogę. Nie
protestował, chociaż podejrzewał, że wyruszy stąd sam.
Elora nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Nie chodziło o żal,
który kiedyś do nich żywiła, nie obwiniała ich już o dawne
decyzje. I chyba dlatego... przestała być jedną z nich. Ich
wszystkich, mimo różnic, zmian jakie zaszły na przestrzeni
dwudziestu lat, kurczowe trzymanie się przeszłości nierozerwalnie
spajało. Mogli mówić o ruszaniu naprzód, o wybaczaniu sobie
wzajemnie i sobie samym, ale Szczur wiedział swoje. Gdyby naprawdę
tak było, gdyby potrafili zapomnieć i ruszyć dalej, nie
potrzebowaliby do tego jakichś rytuałów. Nie byłoby ich tu
dzisiaj, gdyby naprawdę to potrafili. Dlatego wciąż byli
Szesnastką, niezależnie od tego, ilu zostało. A Elora potrafiła
odpuścić, bez rozgrzeszeń, bez pożegnań. Odeszła – nie tylko
fizycznie, ale naprawdę zostawiła to za sobą. Pozostała jej tylko
jedna niedomknięta sprawa i dlatego Szczur podejrzewał, a może
raczej miał nadzieję, że do Allesany pojedzie samotnie. Bo na
pewno nie będzie miał u boku dwójki towarzyszy, najwyżej jednego
– i byłby to towarzysz nad wyraz nieszczęśliwy.
– Może nie przyjedzie – odezwał się Siril głucho, nie patrząc
nawet w stronę kompana. – Może jednak zmieniła zdanie...
Szczur nie potrafił określić czy w jego głosie pobrzmiewa
rozpacz, czy nadzieja.
– Nie – odpowiedział krótko. – Nie rozmyśliła się, będzie
tutaj.
Wiedział, że ta sprawa się dzisiaj rozwiąże, w taki czy inny
sposób. Niezależnie od wyniku, dla Elory to będzie ulga –
wszystko inne zdołała w końcu poukładać. Szczur był niemalże
szczęśliwy kiedy spotkał się z nią, a ona nie chciała go
widzieć. Jedna z dwóch osób na świecie, które nie traktowały go
jak chmury nieświeżego powietrza, kazała Szczurowi zniknąć raz
na zawsze, jemu i całej reszcie. I odszedłby, z lekkim sercem. Ale
w ostatniej chwili spytała o Sirila. O niczym innym nie chciała
wiedzieć – nie chciała mieszać nowego życia ze starymi brudami.
Ale o niego musiała zapytać. Po dwudziestu latach to jedno nie
dawało jej spokoju, wymazała z pamięci przyjaciół, wspólne
radości i żale, wymazała masakry, śmierć, zwycięstwa i porażki.
Ale nie jego.
Ktoś o wrażliwszej naturze pewnie uznałby to za szalenie
romantyczne. Szczur uważał to po prostu za smutne.
Siril usłyszał ją pierwszy. Dało się to określić po sposobie,
w jaki napiął całe ciało, zamarł patrząc przed siebie niczym
czujne zwierzę, szukając wzrokiem ruchu wśród martwych, długich
cieni drzew.
Szła niespiesznie, prowadząc wierzchowca za uzdę. Twarz, mimo
ciemności i wyjątkowo jak na tę porę łaskawej pogody, skrywała
pod kapturem podróżnego płaszcza. Szczura to nie zaskoczyło, bo
znał przyczynę tego kamuflażu. Siril, nawet jeśli się zdziwił,
nie dał tego po sobie poznać. Dzięki bezchmurnemu niebu jego twarz
w świetle gwiazd pozostawała dobrze widoczna – strach i
wzruszenie, radość i niedowierzanie nieudolnie skryte za maską
opanowania.
– Miło cię znów widzieć, Dekko – powiedziała Elora, z
obliczem wciąż skrytym w cieniu kaptura.
Szczur odpowiedział wąskim uśmiechem. Gdyby Evanathiel też się
tak do niego nie zwracał, pewnie sam zapomniałby, że tak brzmi
jego imię.
– Nawzajem – odparł szczerze, chociaż zabrzmiał jak zwykle
ironicznie i jakoś obłudnie. – Cóż, zostawię wam trochę
prywatności. Powłóczę się trochę po lesie, żadne dzikie
zwierzę raczej nie połasi się na coś tak paskudnego jak ja. –
Wykrzywił usta w kolejnym prześmiewczo-cynicznym grymasie, który u
niego funkcjonował jako odpowiednik uśmiechu. – Nie spieszcie się
– dodał i ruszył w kierunku głębszego cienia, gdzie ciasno
splecione korony drzew nie przepuszczały gwiezdnej łuny.
Miał nadzieję, że kiedy wróci, polana będzie pusta.