czwartek, 6 marca 2014

Rozdział V

 „Pieprzony Tallen”, pomyślał Janre Airis, moknąc na niegdysiejszym Placu Wiktona, przemianowanym kilkanaście lat temu na Plac Cesarski. Prawie każde miasto należące do Imperium Karravenu posiadało Plac Cesarski lub Imperialny, zwykle ozdobiony rzeźbą Druihila Anduriala, wspaniałego i dobrotliwego władcy rządzącego niepodzielnie całą zachodnią częścią Kontynentu. Talleńska mieścina Vardun nie była wyjątkiem – przed schodami ratusza prężył się odlany z mosiądzu wizerunek Cesarza. Teraz jednak to nie posąg przyciągał uwagę, a ponuro górujący nad milczącym tłumem szafot.
„Pieprzony Tallen ze swoją pieprzoną pogodą”, klął w myślach Janre, zachowując jednak poważny wyraz twarzy. Ulewa irytująco bębniła o hełm, zimna woda ściekała z kosmyków brązowych włosów po twarzy, wślizgiwała się za kołnierz, przemaczając przeszywanicę pod kolczugą, a w końcu i koszulę, która przylgnęła nieprzyjemnie do ciała. Przerzucony przez ramię szkarłatny płaszcz był ciężki od wilgoci i ubłocony.
Po drewnianym podwyższeniu uwijali się pomocnicy kata. Deszczówka spływała z krawędzi szafotu jak wodospad, który niedługo miał się zabarwić na czerwono od krwi skazańców. Stłoczeni na placu mieszkańcy Vardunu mieli ponure, nieprzeniknione miny, Strażnicy Imperialni odpowiadali im znużonymi spojrzeniami zza barierki.
Janre czuł ciarki na plecach, ale to nie chłód był tego powodem. Ci ludzie go przerażali. Ich blade, wychudłe oblicza, pozbawione najmniejszych emocji i puste oczy.
Airis wpatrywał się w to upiorne morze ciemnych płaszczy i białych jak wapno, trójkątnych twarzy, klnąc na ulewę i wszystko inne.
„Pieprzony Tallen i pieprzeni Talleńczycy, i ten ich pieprzony, ośli upór. I cholerny, pieprzony drań, kimkolwiek on był, który załatwił mi to pieprzone przeniesienie.”
Miało być tak pięknie. Kiedy upadł rodzinny interes, Janre postanowił opuścić ojczyste strony i przeniósł się na tereny dawnego Shindaru. To było porządne państwo – skąpane w południowym słońcu, gdzie rzadko padało, a jeszcze rzadziej dochodziło do rozruchów, bo mieszkańcy też byli porządni. Kiedy oznajmiono im, że od tego momentu są częścią Imperium Karravenu, wzruszyli tylko ramionami i wrócili do swoich spraw. Król przemianował się na namiestnika cesarskiego i siedział cicho, a wszystko szło tak, jak należy. Janre wstąpił w szeregi Straży Imperialnej, gdzie szybko awansował i po siedmiu latach został kapitanem w niewielkiej, cichej mieścinie. Większość czasu poświęcał na robotę papierkową i granie w kości. Miał nawet wystarczająco dużo czasu dla swojej ślicznej żony i trójki dzieciaków, których szybko się dorobili. I tak właśnie miał zamiar doczekać starości – dzieląc czas między zbijaniem bąków na posterunku w ciągu dnia i wieczornymi zabawami z piękną żoną. A potem wszystko wzięło w łeb i wylądował tu, w paskudnym Tallenie z jego paskudną pogodą i paskudnymi ludźmi. Zdegradowany do rangi sierżanta i z dowódcą, który pod każdym względem był jeszcze bardziej paskudny niż cały Tallen, jego pogoda i jego ludzie.
Jak na zawołanie zjawił się kapitan Guardano Viello, kuląc się trochę w strugach deszczu. Nie miał hełmu i przerzedzone, siwe włosy przylgnęły mu do głowy. Twarz kapitana, która zapewne nigdy nie była szczególnie urodziwa, szpeciła obrzydliwa, ukośna szrama. Zniekształcała prawą brew, nos oraz wargi i odznaczała się na niezdrowo pożółkłej skórze jak tłusta, różowa glista. Blizna stanowiła ponurą pamiątkę jeszcze z czasów walk o Tallen. Viello został ranny w czasie potyczki z jedną z dawnych bojówek i niektórzy twierdzili, że dlatego tak bardzo nienawidził talleńskich buntowników.
Janre twierdził, że Guardano wcale ich nie nienawidził, tylko najzwyczajniej w świecie był sadystycznym skurwysynem.
Sierżant Airis wyprężył się w salucie, podobnie jego podwładni, a dowódca odpowiedział na to niedbałym gestem.
– Spokój? – zagadnął, a Janre potwierdził skinieniem. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że kapitanowi ta wiadomość wcale do gustu nie przypadła. Że wolałby, żeby rozwścieczony tłum napierał na barierki, żeby motłoch zakotłował się jak szczury w worku, drapiąc, gryząc i tratując się wzajemnie. Wtedy mógłby rozkazać strażnikom wziąć ich na miecze i urządzić masakrę. Jednak panował martwy spokój i Guardano mógł tylko razem z resztą strażników moknąć na deszczu i czekać, aż zjawi się kat i skazańcy. Wreszcie po, jak się zdawało, długich godzinach wypełnionych tylko apatycznym milczeniem i rzęsistą ulewą zjawił się mistrz Jowan – potężny niczym wół mężczyzna o zaskakująco młodej i nawet przystojnej twarzy, oszpeconej jednak nieco śladami po ospie. Za nim kroczyło kilkoro skutych kajdanami, obszarpanych więźniów, otoczonych uzbrojonymi w długie miecze strażnikami.
– Będzie ślisko – oznajmił mistrz Jowan bez zbędnych wstępów i formalności. Kaci zawsze znajdowali się jakby trochę obok prawa. Dla nich wszyscy w końcu byli równi, biedacy, szlachcice, a nawet królowie – nikt nie był odporny na stryczek ani ostrze topora i chociaż egzekucja mogła się różnić ceremonią czy rodzajem użytego narzędzia, to efekt pozostawał taki sam. Dlatego nawet kapitan Guardano Viello nie przejął się brakiem formalnych pozdrowień ani nawet talleńskim akcentem kalającym mowę Karravenu. W końcu nikt nie mógł przewidzieć swojej przyszłości i gdyby kiedyś przyszło mu się spotkać z mistrzem Jowanem w mniej przyjemnych okolicznościach, lepiej było mieć pewność, że temu przypadkiem nie osunie się ręka i nie uczyni tego spotkania jeszcze mniej przyjemnym.
– Więc stąpaj ostrożnie – poradził kapitan. – Głupio by było, gdyby jedyny kat w okolicy spadł z własnego szafotu i skręcił sobie kark.
Twarz Jowana o przystojnych, regularnych rysach nie zmieniła wyrazu, podobnie jak nieprzyjemnie puste, blade oczy. Miał takie samo wyprane z emocji spojrzenie co mieszkańcy miasteczka i wywoływało ono podobny dreszcz na plecach sierżanta Airisa.
– Sugerowałbym zaczekać z egzekucją aż deszcz ustanie. Albo wykorzystać szubienicę – oznajmił kat fachowym tonem.
– Nie. Obiecałem gawiedzi krew zdrajców, więc krew dostaną. Egzekucja nastąpi przez ścięcie toporem, bezzwłocznie, gdy tylko burmistrz odczyta wyrok. Jakieś obiekcje? – zapytał Guardano ostro, a mistrz tylko skłonił głowę. – Dobrze – mruknął. – Wszystko gotowe? Chciałbym zaczynać, ta pogoda działa mi na nerwy.
Było gotowe. Skazańcy stali przy stopniach prowadzących na szafot, kuląc się z zimna w swoich brudnych, przemoczonych szmatach. Większość wpatrywała się w ziemię, niektórzy tępo, jakby z niezrozumieniem, gapili się na niewyraźnie majaczący w strugach deszczu kształt szubienicy, rysujący się mrocznie w szarości pochmurnego dnia. Tylko jeden spoglądał przed siebie z dumnie uniesioną głową – jakiś młodzieniec o trochę szalonym, nieobecnym wzroku.
W końcu zjawił się burmistrz miasteczka. Miał na sobie ozdobiony srebrnymi detalami surcot z czarnej wełny, a na głowie żałośnie przyklapnięty biret, z którego smętnie zwisało mokre pióro. Pulchny, nieporadny człowieczek wgramolił się niezgrabnie na szafot, a kapitan straży zajął miejsce po jego prawicy. Burmistrz odchrząknął nerwowo i wyciągnął zwój przemoczonego pergaminu. Janre wątpił, aby cokolwiek dało się z niego odczytać, lecz mężczyzna dzielnie zmrużył kaprawe oczka i zacinając się co jakiś czas, zaczął recytować listę oskarżeń.
Sierżant Airis słuchał tego jednym uchem. Wiedział, o co oskarżano biednych głupców kulących się przy schodach szafotu.
Obrazę majestatu cesarskiego.
Szerzenie nastrojów powstańczych.
Zdradę.
Wszystko to ogłaszano z taką pompą, jakby ci wymizerowani idioci naprawdę mieli nagle wyzwolić Tallen spod rządów Imperium. W rzeczywistości zbierali się czasem na czyimś strychu, spijali winem i półgłosem wyśpiewywali swoje pieśni narodowe, zapewne czując się, jakby kosztowali jakiejś zakazanej przyjemności, jak dzieciaki, które pierwszy raz chwyciły cycka w rękę i nagle poczuły się jak zdobywcy świata. Niby zamierzali zaatakować koszary – znaleziono plany, a nawet trochę broni, ta jednak nie wystarczyłaby nawet, żeby porządnie uzbroić ich samych, a co dopiero wystarczającą ilość ludzi do podjęcia takiego przedsięwzięcia. Atak to były zwykłe mrzonki, bajka, jaką opowiadali sobie, żeby przez chwilę poczuć się jak bohaterowie, choćby we własnej wyobraźni. Janre uważał, że wystarczyłoby kilka tygodni w lochach i parę batów, żeby wybić im podobne głupoty z głowy – ale kapitan Viello twierdził, że łatwiej niż cokolwiek z głów wybijać, było owe głowy strącić.
Airis spojrzał raz jeszcze na skazańców. Paru gówniarzy, a wśród nich pochlipująca, chyba jeszcze nastoletnia dziewczyna. Niebrzydka, co dało się ocenić mimo jej opłakanego stanu. Mogła sobie ułożyć życie, na pewno znalazłaby męża – zresztą może jej narzeczony stał gdzieś w tłumie, rozpaczając cicho nad utratą ukochanej. A może był wśród pozostałych oskarżonych, może to jeden z tych przerażonych chłopców, unikający teraz jej spojrzenia, w ostatnich chwilach życia przytłoczony mdlącym poczuciem winy, że ją w to wciągnął. Poza nimi jeszcze dwóch mężczyzn w sile wieku, pewnie mężów i ojców – kilka dzieciaków patrzyło w ich stronę z pierwszego rzędu szklistymi, wielkimi z przerażenia oczami. Ostatni skazaniec był już mocno posunięty w latach, na oko w okolicach sześćdziesiątki, choć może to paskudne warunki życia tak go postarzyły. Wciąż miał jednak sztywną i dumną postawę żołnierza, po której Janre wnioskował, że mógł służyć w wojsku za czasów obrony Tallenu.
Airis zdał sobie sprawę, że zbyt długo przypatruje się więźniom, więc na powrót skierował spojrzenie na zebranych na placu ludzi.
Chciał tylko, żeby ta farsa jak najszybciej się skończyła, bo stanie na deszczu bynajmniej nie poprawiało mu nastroju.
Wreszcie burmistrz skończył swoją wydukaną litanię oskarżeń i zszedł z podestu. Potknął się na mokrych stopniach i byłby spadł, plusnął w brudną kałużę na bruku jak kartofel w rzadką zupę, gdyby pomocnik kata nie zdołał go przytrzymać.
Jeden ze strażników stojących blisko Airisa zachichotał głupio pod nosem, inny szturchnął go łokciem. Na pustych, bladych twarzach mieszczan nie zaszła nawet najmniejsza zmiana. Z perspektywy stojącego na podwyższeniu kapitana musieli wyglądać jak ciemne morze, smugi chudych twarzy odznaczające się wśród falującej czerni niczym blade brzuchy martwych ryb. Deszcz nie przestawał bębnić o deski szafotu i kostki bruku w agresywnym staccato niczym parodii pogrzebowego marsza.
„Macie swój hymn na cześć bohaterów”, pomyślał Janre, ledwo powstrzymując się, żeby nie splunąć pod nogi. „Pieprzeni Talleńczycy, z tym waszym popieprzonym patriotyzmem, wartym mniej niż gówno na podeszwie. Tyle wam z tego przyszło, z tych waszych bajdurzeń o sprawiedliwości i wolności. Wasze matki, jak zjawy gapiące się na was stojących u stóp szafotu, jakby już nie miały siły płakać. Wasi ojcowie, zbyt zrezygnowani, żeby chociaż kląć na ponury los. Wasze żony i kochanki, zbyt pozbawione wiary, żeby błagać Stwórcę o ratunek. Wasze dzieci, które jeszcze nie rozumieją, że jak wejdziecie na szafot, to już z niego nie zejdziecie i nie wrócicie do domów. Tyle wam z tego przyszło, żeśmy wszyscy, kurwa, zmokli.”
W końcu na podwyższenie wszedł przyodziany w czarny kaftan kat. Twarz, raczej dla tradycji, niż z faktycznej potrzeby, zasłaniał czarnym kapturem. Stąpał pewnie po mokrych deskach; Janre odchylił mocniej głowę, żeby lepiej widzieć, jak mistrz Jowan rozkłada ręce i kłania się lekko. Nie otrzymał wiwatów, zresztą chyba ich nie oczekiwał. Wyciągnął rękę i jeden z pomocników wręczył mu wielki topór. Machnął bronią na próbę. Krople wody rozprysnęły się wdzięcznie wokół srebrzystego jak sierp księżyca ostrza i ktoś z tłumu westchnął. Była to jedyna reakcja, jeśli nie liczyć starszej niewiasty, która zemdlała – zrobiła to tak cicho i niepostrzeżenie, że mało kto zauważył. Janre z powrotem skierował spojrzenie na kata – egzekucja zdawała mu się mniej wstrząsającym widokiem niż te uporczywie milczące, apatyczne zjawy jakie stanowili mieszkańcy Vardunu.
Pierwszego na podwyższenie wprowadzono tego starego. Z dwóch stron pilnowali go pomocnicy, niemal równie potężni, co sam mistrz Jowan, ale zdawało się, że bez potrzeby. Były żołnierz podszedł do pieńka spokojnie jak prowadzona na rzeź owca. Bez ponagleń uklęknął, trochę niezgrabnie z powodu związanych na plecach dłoni, położył głowę i po prostu zamknął oczy. Janre odwrócił się w ostatnim momencie – nie przerażał go widok, ale nauczył się już, że krew daleko bryzgała. Hełm głośniej brzęknął, gdy uderzył weń silniejszy strumień. Kilka kobiet załkało, jakieś dziecko zaczęło płakać na całe gardło, dokładając swój ponury akcent do monotonnej melodii ciężkiego bębnienia kropel wody.
Z kolejnymi więźniami nie szło już tak gładko i Janre nawet odczuł lekką ulgę widząc znajome, ludzkie reakcje. Jeden z mężczyzn wprawdzie szedł posłusznie, ale płakał żałośnie, bełkocząc coś w stronę stojącej w pierwszym rzędzie kobiety, która jednym ramieniem przyciskała do piersi kilkuletniego chłopca, a drugie – wątłe i drżące jak wierzbowa witka na wietrze – wyciągała w stronę klękającego pod katowskim toporem męża. Też płakała, ale cicho, a chłopczyk tylko szeroko otwierał z przerażenia oczy i usta. Jednego z młodszych skazańców trzeba było dosłownie wlec – starał się zaprzeć, ale stopy ślizgały się po deskach mokrych od deszczu i posoki. Kolejna była ta młodziutka dziewczyna; wiła się w potężnych ramionach pomocników jak piskorz. Nie dawała za wygraną i mimo jej wątłej postury, konieczne okazało się wymierzenie jej kilku razów trzonkiem potężnego toporzyska, żeby znieruchomiała. Na to wśród ludzi podniósł się ruch, rozległo się zawodzenie i przekleństwa, tłum zafalował wrogo i Janre rozkazał swoim ludziom wyciągnięcie pałek. Zakotłowało się, kilka razów spadło na stojących najbliżej mieszczan, wrzaski i zawodzenie się wzmogły, raz czy dwa w hałas wplótł się brzydki trzask łamanej kości. Janre cofnął się dla lepszej widoczności bardziej pod szafot i szybko tego pożałował – z krawędzi, niczym wodospad, ściekała zmieszana z deszczówką krew i ten przyprawiający o mdłości strumień, mieszanina gorąca i płynnego lodu, spłynął mu za kołnierz.
Pomocnicy katowscy też odczepili od pasów okute metalem pałki i jeśli jakiś skazaniec się opierał, ogłuszali go i na wpół przytomnego przytrzymywali na pieńku, żeby mistrz Jowen mógł spokojnie wykonać zadanie.
Sierżant Airis skupił się na utrzymywaniu tłumu w ryzach; ledwo zauważał ciężki trzask wielkiego ostrza, ucinającego słabe protesty skazańców. Krew nieprzerwanie spływająca z podwyższenia wyglądała niczym szkarłatna kurtyna.
Jako ostatni wszedł na szafot młody chłopak o niewidzącym spojrzeniu wbitym w dal. Janre niemal odetchnął z ulgą, że to już koniec. Nie obyło się jednak od ostatniego akcentu, który do reszty zrujnował humor sierżanta. Głupi, nawiedzony dzieciak, któremu do pustego łba wtłoczono jakieś idiotyczne idee o wolności narodu, zdążył jeszcze wykrzyczeć żarliwe „ame verhas daekras!”.
Czy może prawie zdążył. Huk gruchoczącego kręgosłup ostrza i cichy stuk wpadającej do kosza głowy przerwał mu wpół zdania. Ale słowa i tak zawisły ciężko w powietrzu nad znowu milczącym tłumem. Janre nie znał dobrze talleńskiego, ale od dziecka płynnie posługiwał się językiem Galdoru, na tyle podobnym, że nie miał problemów ze rozumieniem rodzimej mowy Talleńczyków. Zresztą pewnie nawet kapitan Guardano Viello, zadziwiająco ignorancki pod względem przejawów jakiejkolwiek kultury innej niż karraveńska, musiał wyłapać znaczenie.
Zdawało się, że to zdanie działa niczym zaklęcie. Dwadzieścia lat temu ludzie ginęli z tym okrzykiem na ustach i, jak widać, dalej byli skłonni to robić.
„Niech żyje król”.
Janre był wystarczająco bystry, aby wiedzieć, że Talleńczycy wciąż szepcą to hasło ukradkiem, rozkoszując się nim jak jakąś zakazaną przyjemnością. Mimo że nie mieli króla, a ostatni sprzedał ich tchórzliwie dla ratowania skóry. Wątpliwe było, aby istniał jakikolwiek następca, ale wciąż...
„Niech żyje król”, mruczeli ukradkiem za plecami strażników, jakby spluwali na nich. „Niech żyje król”, uporczywie powtarzali przez lata niczym modlitwę, wpajali dzieciom, podkopując podwaliny propagandy Imperium.
„Niech żyje król” – ostatni wyraz buntu ludzi zbyt głupich i dumnych, żeby przyznać się do porażki. Przesycali w te słowa cały jad, całą pogardę, krótko i treściwie przekazując swoje pełne kretyńskiego uporu dążenie do zagłady. „Możemy stawiać pomnik cesarza na placach”, mówili, „możemy skłaniać przed nim głowy. Możemy mówić w waszym języku i pracować na waszych możnych, możemy spuszczać wzrok, kiedy traktujecie nasze ziemie jak swoje. Możemy wiwatować, jeśli nam każecie i klękać, jeśli taka będzie wasza wola. Ale nie jesteśmy jednymi z was, cesarz nie jest naszym władcą, ten kraj nie jest częścią Imperium, bo jesteśmy Talleńczykami. I w dupie mamy, czy prawo i mapy twierdzą inaczej, będziemy się tak długo wpatrywać w pusty tron, aż ktoś tam nie zasiądzie.”
– Rozpędź ten motłoch.
Janre drgnął, kiedy Guardano Viello stanął obok. Oszpeconą twarz kapitana wykrzywiała pogarda.
– Z całym szacunkiem, ale... nie ma powodów – zauważył Airis ostrożnie. – Są spokojni.
Faktycznie, ludzie obserwowali, jak miejsce egzekucji sprzątają pomocnicy kata i kilku zaprzęgniętych do brudnej roboty biedaków. Bezgłowe ciała upchnięte na wózkach okrywano kocami, żeby przetransportować je za miasto i spalić. Kosze zebrano osobno, być może kapitan planował jakąś makabryczną dekorację z odciętych głów ku przestrodze.
– Coś mamroczą – zauważył kapitan, gniewnym spojrzeniem omiatając moknący w rzęsistym deszczu tłum nieruchomych postaci.
– Modlą się – odparł Janre, siląc się na spokojny ton. – Nie możemy im tego zabronić.
– Możemy im zabronić paplać w tym swoim psim języku, na terenach Imperium obowiązuje mowa Karravenu – fuknął Guardano, ale wyglądało na to, że odzyskał rozsądek. Nie mógł pozwolić, aby podwładny poddawał w wątpliwość rozkazy, ale chyba deszczówka jednak nie wypłukała ostatnich resztek mózgu kapitana i zrozumiał, że urządzanie rzezi na placu faktycznie nie przyniosłoby wiele dobrego. – Ale nasi chłopcy mieli ostatnio dużo roboty. Wszelkie uczenie kultury tych prymitywów i tak spełzłoby na niczym. Dopilnuj wszystkiego, ale jeśli nie będzie dalszych problemów, nie interweniuj. Po wszystkim pozwól swoim ludziom na dodatkowy kubek wina, na rozgrzanie. Sam też skorzystaj, należy nam się po sterczeniu na tej kurewskiej ulewie.
Sierżant Airis podziękował i zasalutował służbiście, zadowolony, że dowódca rozwiązał sytuację w taki sposób.
Nie miał ochoty na branie udziału w masakrze niewinnych mieszkańców Vardunu – przecież nie chciało mu się dłużej moknąć.
*
Mrok miękko spłynął na polanę. Cienie pogłębiły się i wydłużyły, schłodniało powietrze. Do tego, kiedy Evanathiel wraz z resztą grupy ruszyli do domu Allesany, zapanowała cisza.
Siril starał się sprawiać wrażenie opanowanego, ale widać było zdenerwowanie w, niby to znudzonym, przechadzaniu się w tę i wewtę, w mechanicznym sposobie, w jaki gładził pysk swojej kasztanowej klaczy.
Szczur obserwował to w milczeniu. Evan kazał mu tu zostać, żeby w razie potrzeby pokazać dwójce przyjaciół odpowiednią drogę. Nie protestował, chociaż podejrzewał, że wyruszy stąd sam.
Elora nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Nie chodziło o żal, który kiedyś do nich żywiła, nie obwiniała ich już o dawne decyzje. I chyba dlatego... przestała być jedną z nich. Ich wszystkich, mimo różnic, zmian jakie zaszły na przestrzeni dwudziestu lat, kurczowe trzymanie się przeszłości nierozerwalnie spajało. Mogli mówić o ruszaniu naprzód, o wybaczaniu sobie wzajemnie i sobie samym, ale Szczur wiedział swoje. Gdyby naprawdę tak było, gdyby potrafili zapomnieć i ruszyć dalej, nie potrzebowaliby do tego jakichś rytuałów. Nie byłoby ich tu dzisiaj, gdyby naprawdę to potrafili. Dlatego wciąż byli Szesnastką, niezależnie od tego, ilu zostało. A Elora potrafiła odpuścić, bez rozgrzeszeń, bez pożegnań. Odeszła – nie tylko fizycznie, ale naprawdę zostawiła to za sobą. Pozostała jej tylko jedna niedomknięta sprawa i dlatego Szczur podejrzewał, a może raczej miał nadzieję, że do Allesany pojedzie samotnie. Bo na pewno nie będzie miał u boku dwójki towarzyszy, najwyżej jednego – i byłby to towarzysz nad wyraz nieszczęśliwy.
– Może nie przyjedzie – odezwał się Siril głucho, nie patrząc nawet w stronę kompana. – Może jednak zmieniła zdanie...
Szczur nie potrafił określić czy w jego głosie pobrzmiewa rozpacz, czy nadzieja.
– Nie – odpowiedział krótko. – Nie rozmyśliła się, będzie tutaj.
Wiedział, że ta sprawa się dzisiaj rozwiąże, w taki czy inny sposób. Niezależnie od wyniku, dla Elory to będzie ulga – wszystko inne zdołała w końcu poukładać. Szczur był niemalże szczęśliwy kiedy spotkał się z nią, a ona nie chciała go widzieć. Jedna z dwóch osób na świecie, które nie traktowały go jak chmury nieświeżego powietrza, kazała Szczurowi zniknąć raz na zawsze, jemu i całej reszcie. I odszedłby, z lekkim sercem. Ale w ostatniej chwili spytała o Sirila. O niczym innym nie chciała wiedzieć – nie chciała mieszać nowego życia ze starymi brudami. Ale o niego musiała zapytać. Po dwudziestu latach to jedno nie dawało jej spokoju, wymazała z pamięci przyjaciół, wspólne radości i żale, wymazała masakry, śmierć, zwycięstwa i porażki. Ale nie jego.
Ktoś o wrażliwszej naturze pewnie uznałby to za szalenie romantyczne. Szczur uważał to po prostu za smutne.
Siril usłyszał ją pierwszy. Dało się to określić po sposobie, w jaki napiął całe ciało, zamarł patrząc przed siebie niczym czujne zwierzę, szukając wzrokiem ruchu wśród martwych, długich cieni drzew.
Szła niespiesznie, prowadząc wierzchowca za uzdę. Twarz, mimo ciemności i wyjątkowo jak na tę porę łaskawej pogody, skrywała pod kapturem podróżnego płaszcza. Szczura to nie zaskoczyło, bo znał przyczynę tego kamuflażu. Siril, nawet jeśli się zdziwił, nie dał tego po sobie poznać. Dzięki bezchmurnemu niebu jego twarz w świetle gwiazd pozostawała dobrze widoczna – strach i wzruszenie, radość i niedowierzanie nieudolnie skryte za maską opanowania.
– Miło cię znów widzieć, Dekko – powiedziała Elora, z obliczem wciąż skrytym w cieniu kaptura.
Szczur odpowiedział wąskim uśmiechem. Gdyby Evanathiel też się tak do niego nie zwracał, pewnie sam zapomniałby, że tak brzmi jego imię.
– Nawzajem – odparł szczerze, chociaż zabrzmiał jak zwykle ironicznie i jakoś obłudnie. – Cóż, zostawię wam trochę prywatności. Powłóczę się trochę po lesie, żadne dzikie zwierzę raczej nie połasi się na coś tak paskudnego jak ja. – Wykrzywił usta w kolejnym prześmiewczo-cynicznym grymasie, który u niego funkcjonował jako odpowiednik uśmiechu. – Nie spieszcie się – dodał i ruszył w kierunku głębszego cienia, gdzie ciasno splecione korony drzew nie przepuszczały gwiezdnej łuny.
Miał nadzieję, że kiedy wróci, polana będzie pusta.

12 komentarzy:

  1. Piąty rozdział *.* Dobra, już się nie ekscytuje, tylko czytam, bo to mało konstruktywny komentarz jest xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mało konstruktywny, ale miły :) Mam nadzieję, że się spodoba :)

      Usuń
    2. Rozdział wspaniały! Zaryzykowałabym stwierdzenie, że nawet najlepszy ze wszystkich, a przynajmniej pod względem stylistycznym. Świetnie zbudowałaś napięcie opisując scenę egzekucji. I nie wiem, co jeszcze powiedzieć, bo jestem zauroczona, a wtedy nie mogę niczego mądrego wymyślić.
      Szczur podoba mi się coraz bardziej, zaczynam go lubić. I przybyła Elora, jestem strasznie ciekawa jak to się dalej potoczy. Normalnie katujesz czytelników, przerywając w takim momencie!

      Usuń
    3. Jej, dziękuję bardzo ^^ Jest w tym duża zasługa Embli, uniknęłam wielu kompromitujących błędów w tym rozdziale dzięki niej xD
      Pisząc ten rozdział obawiałam się, czy nie przeholowałam trochę z tym dramatyzmem przy egzekucji, dlatego bardzo się cieszę, że dobrze wyszła.
      Szczur to tak naprawdę dość paskudna kreatura, ale fajnie że na razie wzbudza sympatię. Ciekawe jakie emocje będzie wzbudzał w przyszłości.
      W sumie nie planowałam robić cliffhangera, ale jakoś tak ładnie mi skończył rozdział w tym miejscu, że postanowiłam zostawić. Może tym razem uda mi się rozdział napisać trochę szybciej xD

      Usuń
    4. Ja tam lubię dramatyzm. Może nie każdemu się podoba, ale paru miłośników tragedii i patosu zawsze się znajdzie xD Szczur może się okazać najpodlejszą kreaturą, a i tak nie zmienię zdania. Pośrednio czarne charaktery, albo ci, co się ukrywają nieco ze swoją podłością są zazwyczaj najciekawsi. Fajnie im się wchodzi w psychikę, tak swoją drogą xD

      Usuń
  2. Kiedy następny rozdział ???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że uda mi się go napisać przez święta, więc prawdopodobnie pod koniec miesiąca.

      Usuń
  3. Zostałaś nominowana do Liebster Blog Award!
    http://czarna-smierc.blogspot.com/2014/04/opowiesc-fantasy-liebster-blog-award.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobre obrazy budujesz. Tylko to: "oznajmił kat fachowym tonem specjalisty" - albo fachowym, albo specjalisty, bo masło maślane :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze, to tu postaram się zebrać do kupy moje odpowiedzi, żeby nie pisać w wielu miejscach.
      Po pierwsze, gratuluję przebrnięcia, cieszę się, że zwróciłaś uwagę właśnie na te obrazy, dość dużą wagę przykładam do tego jak sceny "wyglądają" i miło słyszeć, że przynajmniej to na razie wychodzi. :D
      Zdanie zostanie odmaślone. Już wcześniej je przerabiałam, jak widać nieskutecznie.
      Wyraźny podział na dobrych, biednych Talleńczyków i tych strasznie złych Imperialistów, na początku był w sumie celowy, pokazany z jednej i to mocno wyolbrzymionej przez pryzmat doświadczeń perspektywy. Może nie pomagam sobie wprowadzając tutaj postać Guardano Viello, który jest aż trochę groteskowym czarnym charakterem, ale i jego z czasem trochę rozwinę. Myślę, że trochę pomoże pokazanie tego problemu z innych punktów widzenia i rzucenie odrobiny obiektywizmu na całą sytuację. W założeniu granica między "dobrymi i złymi" ma się stopniowo zacierać.
      Nie ukrywam, że postać Szczura jest mojemu sercu bardzo bliska. Będę się starała tak go poprowadzić, w taki sposób przedstawić jego działania, żeby wyszło to logicznie i realistycznie - jego talent do obserwacji, wykorzystywania ludzkich słabości i nadziei, talent do manipulowania i sposób, w jaki w wielu przypadkach opiera się na autorytecie innych ludzi, z którymi w jakiś sposób jest związany, dla osiągnięcia celów. Nie mam pojęcia, czy się to uda, być może skończy się na tym, że będę musiała jego postać jakoś zmodyfikować - ale na razie mam same niewiadome, plany wielkie, a czy umiejętności starczy...
      No kwiatuszek taki patetyczny jest, no. xD Mam tendencję właśnie do wciskania takiej taniochy i często łapię się na tym, że próbuję jakby opisać scenę z filmu. Już i tak zaczęłam się bardzo pilnować i zdaję sobie sprawę, że w wielu miejscach balansuję na cienkiej granicy między romantycznym dramatyzmem a patetycznym kiczem. Czasem wychodzi, a czasem przeginam i jest źle. xD
      Wszystkie komentarze mam na uwadze, pewnie w końcu nadejdzie ten magiczny dzień, kiedy siądę i popoprawiam, ale to jeszcze nie ten dzień. xD Coś czuję, że i tak skończy się na napisaniu całości od początku, bo mnie samej już coś zgrzyta w wielu miejscach, ale na razie chcę jeszcze pociągnąć akcję do przodu, bo jak się będę ciągle cofać, to daleko nie zajadę. ;]
      Przepraszam, że się tak rozpisałam, mam okropny słowotok i jak ktoś już skomentuje moje wypociny, to ciężko mi się pohamować. :)

      Usuń
  5. "Pieprzony Tallen ze swoją pieprzoną pogodą”

    Temu też przydałby się słownik brzydkich wyrazów...
    A poza tym: emerytura? Czy w tych pseudośredniowiecznych realiach funkcjonowały systemy emerytalne? Może zastąpić to jakimś "odejściem w stan spoczynku", bo emerytura kojarzy się dość współcześnie.

    "Tyle wam z tego przyszło, żeśmy wszyscy, kurwa, zmokli.”

    Bardzo ładne! W ogóle scena ze skazańcami bardzo emocjonalna, napięcie aż drży pod powierzchnią, mimo pozorów spokoju. Im dalej, tym lepiej i historia bardziej się rozkręca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu akurat powtórzenie celowe, w stanie irytacji bardziej naturalna wydaje mi się taka monotonna wyliczanka. O, z tą emeryturą to mi chyba właśnie brakowało wyrażenia, niezbyt mi to pasowało, ale nie wiedziałam jak to ubrać w słowa, odejście w stan spoczynku zdecydowanie lepiej brzmi.
      Ano historia rozkręca się dość powoli, ale teraz powinna zacząć nieśmiało nabierać rozpędu. Jeśli nie zanudzę czytelników najbliższym rozdziałem to zacznie się coś w końcu wyjaśniać i pojawi się trochę żywszej akcji.
      Dzięki wielkie za wszystkie komentarze, mam nadzieję, że dalszy ciąg historii nie zawiedzie.

      Usuń