niedziela, 15 grudnia 2013

Rozdział III

 Od ścian ciągnęło chłodem.
Przez stare, nieszczelne drzwi do wnętrza ciasnego pokoju wdzierały się przytłumione dźwięki. O tej porze nie dochodziły tu odgłosy niczyich kroków, jedynie monotonna melodia pieśni na cześć Stwórcy niosła się pustym korytarzem od głównej kaplicy.
Juven stał nieruchomo, mrużąc oczy w nikłym świetle kaganka, gdyż w pomieszczeniu nie było okien. Zimna, naga cela, wyposażona tylko w wąskie łóżko i niską szafkę ze starego, mocnego drewna symbolizowała skromność i pokorę mnichów.
Mężczyzna w zamyśleniu wodził palcami po chropowatej ścianie. Zdawała się do niego szeptać, jakby słowa modlitwy wsiąknęły w nią głęboko, i teraz, wibrując, powtarzała śpiewne inkantacje swym kamiennym głosem.
Własnoręcznie układał te cegły, osiemnaście lat temu, gdy przybył tu w poszukiwania schronienia i spokoju. Sam pomagał odbudować klasztor, a razem z nim chciał odbudować też siebie. A za tymi ścianami, przesiąkniętymi chłodem i religijnymi pieśniami, zamurował swoją przeszłość.
Ale nie do końca.
Powinien był tę przeszłość zniszczyć, spalić, a to, czego nie zajmą płomienie, zakopać najgłębiej, jak się dało. Ale nie potrafił się na to zdobyć. Jedyne, co mógł zrobić, to odgrodzić się od niej na czas dnia, który w całości poświęcał pracy i modlitwie dla uczczenia Stwórcy, a nocami uparcie wracać do wspomnień.
Dziś było inaczej. Dziś opuścił Henlę, w której uczestniczył zawsze, nawet przytłoczony chorobą. Kilkugodzinne klęczenie na twardej posadzce, skandowanie inkantacji zdrętwiałymi ustami dawały poczucie odkupienia, oczyszczenia, którego tak bardzo pragnął.
Ale tego dnia zasłonił się wyjątkowo złym samopoczuciem, gdyż jego myśli błądziły zupełnie gdzie indziej.
Ściany wyszeptywały mu słowa nuconych modłów i Juvenowi zdawało się, że widma zamkniętej za nimi przeszłości wkradają się w takt monotonnej melodii.
W końcu oderwał dłoń od zimnej powierzchni. Podjąwszy decyzję, odsunął drewnianą szafkę i chwycił pierwszą z obluzowanych cegieł. Nieprzytwierdzone zaprawą wychodziły gładko, odstawiał je cicho i ostrożnie, jak wiele razy wcześniej podczas bezsennych nocy. Teraz nie usłyszałby go żaden z braci, gdyż wszyscy uczestniczyli w cotygodniowej Henli, lecz i tak każdy głośniejszy stukot sprawiał, że mężczyźnie serce podjeżdżało do gardła. Wreszcie otwór stał się na tyle duży, że mógł sięgnąć do wnętrza i wydobyć opatulone stęchłymi szmatami zawiniątko. Po chwili wahania wydobył też drugie, długie i wąskie i odłożył je ostrożnie na łóżko. Spod starych koców wychynęła lśniąca stal, którą pogładził odruchowo palcami, zaraz jednak wrócił do poprzedniego pakunku. Ostrożnie odsunął nadżarty czasem materiał, odsłaniając kilka plików niedbale pozszywanych kartek. Cienki, pożółkły pergamin niemal rozsypywał się w dłoniach, atrament w wielu miejscach wyblakł, lub się rozmazał, a gdzieniegdzie między pociągnięciami czarnego tuszu wplatały się rdzawe plamy krwi.
Szukając ostatniego listu od Evanathiela, Juven prześlizgiwał się wzrokiem po innych wiadomościach od dawnych towarzyszy, a także po własnych, koślawych literach, które stawiał całe wieki temu, za czasów świetności słynnej Szesnastki.

Dzień 29
To nasz pierwszy większy sukces. Zatrzymaliśmy nieduży transport jadący z zaopatrzeniem dla żołnierzy Imperium na wschodnim froncie. Szczur zdobył informacje, a my w zorganizowanej zasadzce wyrżnęliśmy eskortę. Evanathiel chciał początkowo oszczędzić pozostałych: woźniców, każdego, kto się poddał, ale nie mogliśmy ryzykować.
Niech nam Stwórca przebaczy, wszystko dla wyższego celu.

Dzień 127
Dzisiaj wiatry okazały się niepomyślne. Natrafiono na nasz trop i, aby uniknąć ataku ze strony żołnierzy, musieliśmy porzucić całe zdobyte uzbrojenie dla naszych ludzi i salwować się niechlubną ucieczką. Wszyscy są cali, lecz w paskudnych nastrojach. Ale Evanathiel nie traci ducha. Jego wiara potrafi czynić cuda, więc liczę, że wkrótce morale znowu się polepszy i wyjdziemy na prostą.
Sanzo i Vega jak zwykle wyciągnęli alkohol jakby z podziemi i teraz wszyscy zapijają gorzką porażkę słodkim winem. Ja modlę się do Stwórcy, aby nie odwrócił się od nas i dał nam siłę na przetrwanie ciężkich czasów.

Dzień 67,
Połączenie sił przyniosło oczekiwane skutki, wybiliśmy oddział...

...Lorik został ranny, ale ma duże szanse...

...Dzień 143...

...Evanathiel nie traci nadziei...

Drogi Juvenie,
Z przykrością donoszę, że nasz drogi przyjaciel Terro powiesił się zeszłej zimy...

...Obawiam się, że ten list też nie zawiera dobrych wiadomości...

...Sanzo donosi, że sojusznicy zaczynają odwracać się od Galdoru...

...Niedawno Galdor wspierany przez armię Nelvadu odniósł wielkie zwycięstwo, co daje nam nadzieję na...

...Stoimy w martwym punkcie, żadna ze stron nie ma sił na kontynuowanie walk, ale nie chce też iść na ugodę...

Wreszcie, wśród sterty starych listów i fragmentów pisanego przed laty dziennika znalazł to, czego szukał.
Wiadomość otrzymał kilka miesięcy temu. Była krótsza niż poprzednie i znacznie bardziej enigmatyczna, ale spędzała Juvenowi sen z powiek już od długiego czasu. Myślał o niej, gdy wyzłociły się kłosy zboża w letnim słońcu. Myślał, gdy korony drzew spłonęły szkarłatem i kiedy jesienny wiatr strącił z nich liście. Myślał dalej, obserwując jak mróz ścina martwą ziemię. I wiedział, że teraz, gdy śnieżna pokrywa zaczęła odsłaniać połacie brunatnej gleby, nadszedł czas na podjęcie decyzji.
Odwinął koce otulające miecz i z namysłem zważył go w dłoni. Nie posługiwał się nim od dawna, lecz wciąż był ostry – pielęgnowany na równi z poczuciem winy podczas bezsennych nocy, ciągle znajdował się w stanie gotowym do użytku.
Juven westchnął i oparł broń o brzeg łóżka, po czym ukrył twarz w szorstkich od pracy dłoniach.
– Wskaż mi drogę – poprosił cicho. – Zawsze zdawało mi się, że postępuję słusznie, ale nigdy tak naprawdę nie słuchałem twego głosu. Teraz słucham. Pokieruj mną, wskaż mi słuszny wybór.
Przez chwilę trwał tak z przymkniętymi powiekami, słysząc jedynie niosące się echem po korytarzu modlitewne pieśni.
Nagle drgnął, gdy zdało mu się, że poczuł nagły podmuch chłodnego powietrza, a zaraz potem rozległ się szczęk metalu.
Otworzył oczy. Miecz leżał na kamiennej podłodze u jego stóp, w klindze odbijał się płomyk lichego kaganka.
Decyzja zapadła.
*
Henla miała trwać jeszcze co najmniej dwie godziny, więc mógł opuścić mury klasztoru niezauważony. Dźwięk jego kroków zlewał się z echem pieśni krążącym po kamiennych korytarzach.
Stare ubrania wciąż na niego pasowały, mimo że surowo trzymał się zasad postu. Wielogodzinna, fizyczna praca w polu i przy rąbaniu drewna pozwoliła mu jednak zachować potężną, barczystą sylwetkę z czasów młodości. Ale zwykła koszula i proste spodnie zdawały się zupełnie nieadekwatne, obce. Dotyk lnianego materiału na skórze, zamiast znajomej szorstkości burego habitu, wydawał mu się wręcz obrzydliwy, obślizgły. Dawał nieprzyjemne wrażenie odsłonięcia, nagości. Do tego miecz okropnie ciążył przy pasie.
„Tak właśnie musiały prorokowi naszemu, Naonahowi, ciążyć kamienie na barkach, gdy wnosił je na szczyt góry Abwer, aby tam własnoręcznie wznieść pierwszą świątynię na cześć Stwórcy. Pozostaje wierzyć, że mój cel jest równie wzniosły”, pomyślał Juven, odruchowo poprawiając rzemień przerzuconego przez ramię tobołka.
Podróż pustym korytarzem ciągnęła się w nieskończoność, zimne ściany zdawały się nawoływać do powrotu, mamić wizją spokoju wśród monotonnych pieśni i oczyszczającej pracy w wilgotnej glebie.
Ale Juven wiedział, że tego spokoju nie zazna, dopóki ziemia, w której pracuje, nie będzie znowu jego ziemią, nie będzie ziemią wolnego Tallenu.
Wreszcie wyszedł na prostokątny wirydarz, z trzech stron otoczony pustymi krużgankami. Dzień był wyjątkowo ponury. Chmury przysłaniające niebo miały tę samą barwę popiołu, co kamienne mury klasztoru. W powietrzu unosiła się chłodna mgła, która natychmiast przylgnęła do ciała całunem wilgoci i przejęła zimnem.
Juven zadrżał i pożałował, że przyjdzie mu podróżować w zbyt lekkim na wczesnowiosenną porę stroju. Nie mógł jednak założyć habitu, to byłoby świętokradztwo.
Żaden z braci zakonnych nie mógł nosić broni, nie wspominając już o przelaniu jakiejkolwiek krwi, nawet i w najsłuszniejszej sprawie.
Rzucił ostatnie spojrzenie na surową budowlę, która dawała mu schronienie przez ostatnie osiemnaście lat i już miał ruszyć przed siebie, gdy drzwi, przez które przed chwilą wyszedł, otwarły się.
– Paskudny dzień na pieszą wycieczkę, bracie. – Brat Almar posłał mężczyźnie jeden ze swoich dobrotliwych uśmiechów i podszedł bliżej, ściskając pod pachą jakieś zawiniątko.
Juven spiął się i przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w pulchną postać starego zakonnika, który odpowiedział na to życzliwym spojrzeniem.
– Nie wybieram się na wycieczkę. Odchodzę – odpowiedział w końcu, z trudem wydobywając słowa ze ściśniętego gardła.
– Tak, tak, widzę... – Starszy mnich westchnął ciężko. – Cieszę się, że w końcu się zdecydowałeś. Ta decyzja zżerała cię od środka przez ostatnie kilka miesięcy. Tak, tak – dodał z chytrym błyskiem w oku. – Jeszcze nie oślepłem całkiem. Wiele widzę, więcej, niż myślisz. Na całe szczęście mało mówię. Wybuchłaby pewnie duża sensacja, gdyby wyszło na jaw, kto przez tyle lat krył się pod naszym dachem.
– Wiesz – wykrztusił Juven, lecz zamiast strachu poczuł jedynie zaskoczenie. – Od jak dawna?
– Prawie od początku – przyznał brat Almar spokojnie. – Nie spędziłem w klasztorze całego życia, tak jak niektórzy nasi bracia. Trochę pobyłem w świecie, trochę zasłyszałem... Dane mi raz było nocować w karczmie, gdzie słynna Szesnastka świętowała zwycięstwo. Niewielu widziało wasze twarze, a po latach ciężko je przywołać... Cóż, na początku nie miałem pewności. Chyba rozwiałeś moje wątpliwości pierwszej wiosny po przybyciu. Pamiętasz? Pracowałeś sam w polu, kiedy zaczepiło cię trzech chłystków, w płaszczach strażników tak czyściutkich, że musiały wyjść prosto spod igły krawca.
Pamiętał. Dzień był podobny do tego, mglisty i ponury, a grupa podrostków upatrzyła sobie samotnego zakonnika jako ofiarę drwin, by uprzyjemnić sobie monotonną podróż przez pola.
– Widziałem was z daleka, bo miałem zawiadomić cię o posiłku – kontynuował brat Almar. – Długo pozostawałeś niewzruszony, chyba dopóki nie wymierzyli pierwszego ciosu, prawda? Ale ach, cóż to był widok! – Gdy to mówił, wyglądał jakby chciał klasnąć w dłonie z uciechy, za nic mając sobie fakt, że radowanie się cudzym nieszczęściem nie przystoi słudze Stwórcy. – Mieli szczęście, biedacy. Ich trzech z mieczami, ty jeden, z motyką. Mieli szczęście, że użyłeś tępego końca. Zlałeś ich jak bezpańskie kundle zwykłym kijem.
– To o niczym nie świadczy.
– Może to i za mało na osąd, ale przecież się nie myliłem, prawda? – Pulchny zakonnik wzruszył ramionami. – Ale nie poszedłem za tobą, żeby powspominać. Kiedy opuściłeś Henlę, już wiedziałem, co się święci, bo nigdy nie zrezygnowałeś z uczestnictwa. Poszedłem zobaczyć, czy niczego nie zapomniałeś i całe szczęście, że to zrobiłem. Proszę. – Wysunął przed siebie bure zawiniątko. Dopiero wtedy Juven rozpoznał węźlasty materiał habitu.
– Nie mogę. – Mężczyzna aż cofnął się o krok, zaskoczony. – Noszę miecz...
– Co jest lekkomyślne w tych czasach – przerwał brat Almar. – Ale rozumiem, że konieczne. Nie wiem, co się święci, ale poznałem cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie chwyciłbyś za niego bez powodu. Kult Stwórcy chronił cię przez ostatnie lata, kiedy uciekałeś i próbowałeś zapomnieć zamknięty w klasztornych murach o swojej przeszłości i o nieszczęściach, jakie dzieją się teraz na naszych ziemiach. Teraz, kiedy wyruszasz w drogę, aby zamiast o tym zapomnieć, będziesz to próbował naprawić, potrzebujesz tej ochrony znacznie bardziej. I bardziej na nią zasługujesz.
– Habit to nie zbroja.
– Ależ tak, w pewnym sensie. Nawet Strażnicy Imperialni mają szacunek dla religii, nie zaczepią bez powodu zakonnika, chyba że takie tępe podrostki jak tamci. Wierzę, że cokolwiek masz zamiar uczynić, twoje zamiary są dobre. A Stwórca popiera dobre chęci. Na pewno wspomoże cię na twej drodze, a na razie, pomoże ci, dając tę osłonę. Skryj pod habitem miecz i zamiary, inaczej Straż Imperialna może zastąpić ci drogę zbyt wcześnie. A to, żebyś dotarł do jej kresu, jest ważne dla nas wszystkich, czyż nie?
Juven z wahaniem odebrał zawiniątko. Znajoma szorstkość materiału napełniła serce spokojem. Za radą brata Almara wziął ze stajni starego wałacha, którego używali przy pracy w polu i, nim przebrzmiały ostatnie dźwięki pożegnalnej pieśni na koniec Henli, członek legendarnej grupy zwanej niegdyś Szesnastką był już daleko w drodze.
*
Do dwudziestej rocznicy Rzezi pod Mer Uven pozostały jeszcze trzy dni, lecz wyglądało na to, że żałoba w mieście trwa już od jakiegoś czasu.
Ludzie przywdziali ciemne ubrania i ponure miny, przemierzali równe, odnowione drogi w niemal kompletnym milczeniu. Ktoś zatrzymywał się czasem, aby dłużej popatrzeć na odznaczające się na tle zachmurzonego nieba wieże cytadeli – odzyskanej i utraconej w ciągu jednego dnia. Zostawiano też kwiaty, wszędzie gdzie popadło. Na schodach domów, na parapetach, pod drzwiami budowli publicznych i zwykłych karczm, wrzucano je nawet do rynsztoków. Ich słodki zapach wypełniał powietrze, ale nie był przyjemny, raczej mdły i przytłaczający.
Siril otulił się mocniej płaszczem, chroniąc przed porywistym wiatrem. Zdawało mu się, że zimne podmuchy nie niosą ze sobą zwykłego miejskiego pyłu, lecz resztki popiołu. Czuł popiół wdzierający się pod powieki i drażniący oczy, czuł jego gorzki posmak w ustach. Ale to było niemożliwe, minęło zbyt wiele lat, a Mer Uven odbudowano. Na spalonych ruinach ponownie wzniesiono jego jasne i dumne mury, a deszcze dawno wypłukały krew z ulic. A mimo to pozostawało wrażenie, że krew i ogień na zawsze wsiąknęły w to miasto. Jakby śmierć na stałe się tu zadomowiła i teraz gnała radośnie między budynkami, tańcząc na wietrze wypełnionym zapachem kwiatów i widmem popiołów.
Nie powinien tu być. Nie chciał. Miał jednak wrażenie, że ostatnio nie posiada własnej woli. Jakby coś, do tej pory uśpione w jego wnętrzu, nagle obudziło się i przejęło kontrolę nad ciałem.
I teraz ta obca, zapomniana część Sirila pokierowała jego kroki w górę ulicy, w stronę, gdzie kiedyś wznosiła się świątynia.
To była jedyna nieodbudowana część miasta, na okrągłym placu wciąż wyrastał osmalony szkielet zburzonych ścian. Nowa władza postanowiła zostawić ruinę tak, jak była, tworząc jakby ponury pomnik upamiętniający bezwzględność Talleńskich „wyzwolicieli” Mar Uven. Tu składano najwięcej kwiatów. Czarne od sadzy, krzywe zębiska murów przebijały się przez prawdziwe morze kolorowych płatków, co dawało wrażenie jakby jakiś ponury stwór z wnętrza ziemi próbował połknąć łąkę.
Ludzie wyraźnie omijali to miejsce, może zimny wiatr zawodzący głucho w szczelinach zbyt bardzo przywodził na myśl jęki umierających ludzi, może słodki zapach składanych w ofierze bukietów zbyt mdlił, a może to złudzenie, że resztki popiołu wdzierają się płuc dopadło nie tylko Sirila.
Przy ruinach stał tylko jeden człowiek, milczący i przygarbiony. Sirilowi na moment serce zabiło mocniej, gdy pomyślał, że to może być ktoś z ich Szesnastki. Nie wiedział, czy to strach, czy nadzieja przyspieszyły mu tętno, ale przez moment widział tylko tę sylwetkę, otuloną całkowicie przez szarpany silnymi podmuchami płaszcz. W końcu mężczyzna odwrócił się, by odejść i jego twarz okazała się obca.
Mimo to nieznajomy, mijając go, skinął mu lekko głową. Być może rozpoznał Sirila, może walczyli u swego boku tu, pod Mer Uven. Tak, na pewno. Nie musieli się zresztą nawet nigdy spotkać, wystarczało, że każdy z nich w oczach drugiego dostrzegał odbicie swoich własnych – pełnych żalu i palącego poczucia winy.
Ale to przecież nie była wina Sirila. Nie to, nie świątynia. Nie on wydał polecenie, nawet o nim nie wiedział, nie miał prawa go usłyszeć, zajęty walką w całkowicie innym rejonie miasta.
A jednak słyszał w głowie echo tych słów.
„Spalić. Spalić do cna.”
Czy wydałby ten sam rozkaz, będąc na miejscu tamtego dowódcy? Gdyby wiedział wtedy tyle, co on, czy oparłby się pokusie skończenia wszystkiego tu i teraz?
Takie rozważania nie miały sensu.
Może przyczynił się pośrednio do tej wielkiej tragedii, ale przecież nie mógł się obwiniać o wszystko, o każdą porażkę i błędną decyzję. Dość miał na sumieniu własnych grzechów, żeby brać na barki także cudze.
Chciał już odejść, kiedy coś przyciągnęło jego uwagę. Wśród kwiatów ktoś zostawił niewielkiego, trochę niesprawnie wyrzeźbionego w drewnie konika. Zabawka, stara, dziecięca zabawka. Należała do jakiegoś dziecka, które przedwcześnie pogrzebał zawalony dach płonącej świątyni? Nie, to bez sensu. Pewnie któraś z kobiet chcących złożyć hołd poległym przyprowadziła swoją pociechę i przedmiot zwyczajnie wypadł z niewprawnych, dziecięcych rączek, albo zbyt płytkiej kieszeni. Malec pewnie zalewał się łzami za zgubioną zabawką, ale uspokoi się szybko, bo ojciec obieca wystrugać nową. To niemożliwe, żeby po dwudziestu latach jakiś rodzic przypomniał sobie o starym koniku, którym nie miał się kto bawić i postanowił porzucić go na tej wspólnej mogile.
– Wydaje mi się, że nie jest dla ciebie.
Siril drgnął, słysząc dziewczęcy głos zza pleców i z zawstydzeniem zdał sobie sprawę, że ściska kawałek drewna w palcach.
– Nie chciałem... – Odchrząknął. – Nie chciałem go zabierać – sprostował i odwrócił się, żeby spojrzeć na swoją rozmówczynię. Okazała się bardzo młoda, nie więcej niż osiemnastoletnia, więc z pewnością nie mogła pamiętać Rzezi pod Mer Uven. Surowa sukienka i narzucona na ramiona opończa grafitowego koloru dodawały jej powagi, lecz szczupła, blada twarz okolona brązowymi lokami nie została jeszcze zbyt mocno poznaczona trudami. W jasnych oczach malowała się młodzieńcza naiwność, choć delikatne usta nosiły ślad zaciętości. W wąskich dłoniach ściskała niewielki bukiet fiołków.
– Straciłeś tu kogoś? – zapytała.
Siril w pierwszym momencie pomyślał o Tanedzie, jedynej bliskiej mu osobie, która tu zginęła. Ale potem przypomniał sobie o Terro, którego widmo tej porażki ostatecznie pchnęło do zaciśnięcia pętli wokół własnej szyi. O Fandrilu, który stracił rozum i poczucie rzeczywistości i Juvenie, który zamiast w murach szaleństwa ukrył się w murach klasztoru. O tym, jak drogi ich wszystkich, ludzi bliskich mu niczym bracia, musiały rozejść się w różne strony.
O Elorze, bo przecież chociaż żyła, pod Mer Uven utracił ją bezpowrotnie.
– Tak – odpowiedział w końcu krótko. – A ty?
Dziewczyna pokręciła głową z lekkim uśmiechem.
– Nie, nie zginął tu nikt kogo znałam, chyba nawet nikt, kogo mogłabym poznać. Nie pochodzę stąd. Ale to nie są kwiaty dla zmarłych. – Wysunęła bukiecik fiołków. – To znaczy, dla nich też. Ale nie dla ofiar, dla walczących. Za ich odwagę i poświęcenie. Działali w dobrej wierze, nawet jeśli popełnili błąd. Ale zaryzykowali, stanęli do walki. Lepiej jest popełnić błąd, niż stać bezczynnie.
– Nawet tak fatalny w skutkach?
– Tak. Ja sądzę, że tak.



Rozdział II

 Barko wychynął spod szynkwasu, gdy ciche trzaśnięcie drzwi zawiadomiło go o przybyciu nowego gościa.
Podróżny miał na sobie szary, dziurawy płaszcz, okrywający całą szczupłą sylwetkę tak, że spod spodu wystawały jedynie znoszone buty. Przybysz otrzepał je ze śniegu i dyskretnie rozejrzał się po niemal pustym pomieszczeniu, zanim odrzucił obszerny kaptur.
Barko natychmiast rozpoznał swojego klienta. Bruzdy na nieogolonej, zmęczonej twarzy mężczyzny z roku na rok stawały się coraz głębsze, ale włosy wciąż miał smoliście czarne. Teraz przydługie kosmyki przylepiały mu się do czoła w brudnych, wilgotnych strąkach. Ponure, chłodne spojrzenie wąskich oczu dodawało mu lat, podobnie, jak zawsze przygarbiona sylwetka dająca wrażenie, że na jego barkach spoczywa jakiś wielki ciężar.
– Dobry wieczór, Barko – pozdrowił go Ergand, o ile to było jego prawdziwe imię. Nigdy nie mówił o sobie wiele. Zjawiał się tu mniej więcej raz do roku i czasem zostawał na kilka dni, zwykle w milczeniu pilnując własnych spraw. Nie sprawiał kłopotów, chociaż wyglądał, jakby wiecznie przed czymś uciekał. Zostawiał zawsze kilka monet w podzięce za przekazanie listu od jakiegoś swojego przyjaciela, mimo że od dłuższego czasu nawet nie czytał wiadomości.
– Masz coś dla mnie? – zapytał jak zwykle, ale tym razem Barko pokręcił głową przepraszająco.
– Przykro mi. Ostatni list dostałem ponad półtora roku temu, już ci go dałem. Od tamtego czasu nie dostałem niczego nowego.
Po ustach Erganda przebiegł jakiś dziwny grymas, ale szybko zniknął za maską obojętności. Karczmarz zdołał jednak wychwycić błysk żalu i niedowierzania w szarych oczach.
– Może nie miał czasu – podsunął Barko, czując jakąś irracjonalną chęć pocieszenia mężczyzny.
– Może – potwierdził tamten, ale widać było jak na dłoni, że wcale w to nie wierzy. – Pokój na poddaszu jest wolny? – zapytał obojętnie.
– Tak. O tej porze jest tam dość zimno, większość gości woli pokoje na piętrze niżej.
– Nie przeszkadza mi to. Zostanę tam parę dni – oznajmił i położył na blacie kilka obitych monet, płacąc za wynajem z góry. – Mógłbyś zanieść mi tam coś do jedzenia?
– Oczywiście, zaraz wyślę dziewkę z gulaszem dla ciebie.
– I butelkę wina, jeśli łaska. Mocnego – dodał i ruszył po wąskich schodach na górę. Jego ramiona przygarbiły się jeszcze bardziej, jakby do niewidzialnego balastu, który nosił na barkach, przybyło kolejnych kilka funtów.
*
Światło kaganka rozlewało się złotawą plamą po niedużym pomieszczeniu. Od ukośnego sufitu ciągnęło chłodem, podobnie jak od jedynego, maleńkiego okna. Siril zostawił je otwarte, mimo że mroźny wiatr wdzierał się do środka. Jednak dzięki temu mógł dostrzec skrawek rozgwieżdżonego nieba. A niebo było tej nocy ładne, czyste i aksamitnie czarne, przyozdobione srebrną tarczą księżyca jak wojennym orderem.
Pokój za to do czystych nie należał, ale Siril go lubił. Mężczyzna starał się nie pojawiać zbyt często w tych samych miejscach, do osiadłego trybu życia nie zachęcała ani jego przeszłość, ani aktualny zawód. Ale tutaj przyjeżdżał co roku, chociaż pewnie to ostatni raz, kiedy tu zawitał. Znów poczuł nieprzyjemne ukłucie, gdy jego myśli powróciły do listu. Listu, którego nie dostał. Jeśli nie dostarczono żadnego od półtora roku, to zapewne nie dostarczą już żadnego.
Nie dostarczą, bo nie ma go kto napisać.
Szybko porzucił niepotrzebne przemyślenia, spłukując gorycz w ustach paskudnym, przesłodzonym winem.
Pomieszczenie, w którym zwykł się zatrzymywać, nie zmieniało się prawie wcale przez kolejne lata. Stare krzesło zastąpiono niewygodnym, niskim zydlem, za to zamiast siennika postawiono wąskie łóżko. Podłoga z sękatych desek skrzypiała coraz głośniej, a żeliwne okucia stojącego w kącie kufra zardzewiały jeszcze bardziej.
W leżących na posłaniu, burych kocach mole wygryzły mnóstwo dziur, a wiatr zawodził głucho i przejmował chłodem, ale przynajmniej rozpędzał zalegający w powietrzu zapach kurzu oraz stęchlizny. Gulasz, który przyniosła służebna dziewka, wyglądał i smakował jak rzeczny muł, wino zalatywało siarką, a sama dziewka była brzydka jak noc.
A jednak Siril czuł się tu prawie jak w domu.
Zdecydowane, choć nienatarczywe pukanie wyrwało go z kontemplacji pustej do połowy butelki.
Zmarszczył brwi i przysunął miecz bliżej siebie, upewniając się, że jest dobrze zasłonięty kocami, ale w zasięgu ręki. Wprawdzie ludzie mający złe zamiary zwykle nie pukali – on nigdy nie pukał – a mimo to, niepokój ścisnął mu gardło.
– Proszę – wychrypiał, i drzwi uchyliły się z rozdzierającym skrzypieniem dawno nieoliwionych zawiasów.
– No nareszcie. Czekam na ciebie w tej norze już od dwóch tygodni.
Siril nie odrywał zaskoczonego spojrzenia od drobnej postaci, która bez pytania wparadowała do środka i przyciągnęła sobie niski stołek, siadając naprzeciwko mężczyzny.
– Nie bywam tu często – wyjaśnił w końcu, kiedy ochłonął trochę z zaskoczenia.
Szczur nie zmienił się zbyt wiele. Miał jeszcze bardziej kościstą sylwetkę, chytre ślepia w zapadłej twarzy wzbudzały jeszcze większą nieufność, a przerzedzone włosy przylepiły się do prawie nagiej czaszki. Zwinne, zwykle irytująco ruchliwe dłonie trzymał teraz wsunięte w szerokie rękawy podniszczonego ubrania.
– Ano, można powiedzieć, że dopisało mi szczęście. – Gość rozchylił w uśmiechu wąskie wargi i przez chwilę dało się dostrzec, że brakuje mu kilku zębów. – Cieszę się, widząc cię w dobrym zdrowiu.
– I nawzajem. Co tu robisz? – Siril spiął się, oczekując na odpowiedź. Po głowie kołatała mu się obawa, że Szczur postanowił osobiście przekazać wieść o śmierci Evanathiela.
– Musiałem się pofatygować, bo i tak nie czytasz listów. A tym razem to ważne.
– Evan...
– Ma teraz ważne sprawy na głowie, więc przejąłem zaszczyt bycia posłańcem – przerwał Szczur z wyraźną ironią. Udał, że nie zauważył ulgi odbijającej się na twarzy przyjaciela i kontynuował. – Mogliśmy wysłać kogoś innego... ale wtedy byś nie przyszedł.
– Nie przyszedł gdzie?
– Na grób Tanedy w dwudziestą rocznicę. Evan chce zebrać tych wszystkich z naszej szesnastki, którzy przeżyli i przedstawić swój plan.
– Jaki plan? Czego plan? Kolejnego powstania? – parsknął Siril, a jego rozmówca tylko wzruszył kościstymi ramionami i uśmiechnął się chytrze.
– Nie wiem.
– Gówno prawda – żachnął się mężczyzna. – Ty zawsze wszystko wiesz.
– Racja. I wiem też, że jeśli coś jest cię w stanie tam przyciągnąć, to ciekawość.
– Nie jestem już dzieciakiem, który wyważa każde drzwi, żeby zobaczyć, co za nimi jest.
– Nikt z nas nie jest tym, kim był. Ale coś z tego pozostało.
– Naprawdę fatygowałeś się tu i czekałeś na mnie bite dwa tygodnie, żeby mi to powiedzieć? Nigdy nie byłeś głupi. Wiesz, że nie pojadę.
„Wiesz, że nie będę potrafił spojrzeć w oczy Evanowi, ani nikomu z pozostałych. Nie po tym, co się stało pod Mer Uven, nie po tym, co działo się później.”
– Jest jeszcze jedna kwestia, którą też chciałem poruszyć osobiście – odparł Szczur. Sięgnął po opróżnioną do połowy butelkę taniego wina. Brakowało mu dwóch palców, małego i serdecznego, a pozostałe miał dziwacznie zakrzywione, niczym szpony. Siril zagapił się na nie przez chwilę, w milczeniu obserwując, jak mężczyzna pomaga sobie drugą ręką, także zniekształconą, aby pociągnąć kilka łyków kiepskiego trunku.
– Znalazłem Elorę.
Serce Sirila stanęło na moment, żeby zaraz zacząć bić z zabójczą prędkością. Rozchylił usta, ale w głowie miał tyle pytań, że nie zdołał wydobyć głosu.
– Ma się dobrze. Jak na te czasy – powiedział Szczur spokojnie. Udawał, że ocenia bordowy kolor paskudnego wina, pozwalając przyjacielowi dojść do siebie i na powrót ukryć szalejące emocje. Może i bywał draniem, ale miał też wyczucie.
– Gdzie ona jest? – wykrztusił w końcu Siril, ale jego rozmówca pokręcił głową przepraszająco.
– Obiecałem, że ci nie powiem. Przykro mi, nie chciałem rozdrapywać ran... ale pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że żyje i ma się nie najgorzej. To niewiele, ale tylko tyle mogę przekazać – kiedy to mówił, w jego zwykle chytrych oczach odbijały się szczerość i współczucie.
Siril skinął wolno głową i przetarł twarz dłońmi.
– Czy ona tam będzie? Przyjedzie na rocznicę?
– Wątpię – przyznał Szczur. – Ale to niewykluczone.
Mężczyzna prychnął i roześmiał się gorzko w odpowiedzi.
– Zawsze wiedziałeś, jak zmusić ludzi do zrobienia czegoś, czego wcale nie chcą.
– To jeden z moich licznych talentów – potwierdził poważnie. – To znaczy, że się zjawisz?
– Nie wiem – westchnął Siril. – Nie wiem... czy dam radę.
– Powinieneś. Choćby tylko po to, żeby go wysłuchać. Żeby pokazać, że ci chociaż trochę zależy. Jesteś mu to winien. Jemu, Tanedzie, nam chyba trochę też. Ach, przy okazji. – Wsunął dłoń pod wierzchnie okrycie i wyciągnął list. Wręczył go towarzyszowi trzymając między szponiasto zagiętymi palcami. Siril od razu rozpoznał tani pergamin, którym posługiwał się Evanathiel.
– Tego też nie przeczytasz? – zapytał Szczur, kiedy mężczyzna odłożył wiadomość na stolik, obok licho tlącego się kaganka.
– Może później.
– Wciąż marny z ciebie kłamca.
*
Nadejście wiosny wcale nie napawało Sirila entuzjazmem. Wręcz przeciwnie, wpędzało go w paskudny, ponury nastrój.
Noc była chłodna i wilgotna. Nierówny bruk wyłonił się spod śniegu; ostatnie, brudne zaspy, przycupnięte pod ścianami szarych kamienic, stopniowo malały. Odpadające od rynien sople roztrzaskiwały się na kamieniach jak kryształowe pociski, a nadmiar wody spływał do rynsztoków nieprzerwanym strumieniem. Towarzyszyły temu irytujące, monotonne odgłosy kapania i chlupotania.
Lavires było brzydkim miastem, niezależnie od pory roku. Wąskie ulice, budynki niechlujnie, krzywo ściśnięte, sprawiające wrażenie, jakby zaraz miały się zawalić. Trzymające się na słowo honoru szyldy poskrzypywały smętnie, strasząc koślawymi napisami i niezbyt udanymi rysunkami. Kurczące się połacie brudnego śniegu oraz rwący potok pełen śmieci i nieczystości, porwanych wraz z topniejącym lodem, bynajmniej nie dodawały uroku i tak ponurej scenerii.
Ale Lavires, choć wyglądało jak groteskowy koszmar pijanego architekta, stanowiło dla Sirila bezpieczną przystań.
Zdawałoby się, że duże miasta, gdzie stacjonowały liczne oddziały Straży Imperialnej, niosły dla niego zagrożenie, ale okazało się wręcz przeciwnie. Tutejsi funkcjonariusze mieli znacznie lepsze rozrywki, niż przejmowanie się przestępstwami i Siril mógł w spokoju pracować.
Niemal od razu po przyjeździe trafił w odpowiednie miejsce, aby zasięgnąć języka. Karczma znajdowała się w piwnicy, od ścian z nagich cegieł ciągnęło chłodem, a niski strop dawał poczucie ciasnoty i duchoty. Pachniało dymem i stęchłą wilgocią. Przy okrągłych stołach tłoczyła się obdarta klientela, pieniądze i tajemnicze pakunki przechodziły z rąk do rąk, ktoś zaświecił monetami lub nożem i otrzymywał lękliwe wyszeptane informacje. Blady jak gips oberżysta o zapadniętych policzkach nie potrzebował wielu tłumaczeń. Kilka krótkich pytań i rzut oka na strój i broń Sirila, a potem lakoniczne „jutro”. I kiedy mężczyzna wrócił następnego dnia, do jego stołu, dyskretnie ustawionego w kącie, przysiadł się szpakowaty jegomość. I tu też nie trzeba było wielu słów, wystarczyło parę niezbędnych detali i brzęk monet.
„Połowa teraz, połowa po robocie.”
I teraz Siril stał tu, w ciemnym, chlupoczącym jak wielki kocioł zaułku. Jego ofiara zawsze wybierała tę trasę, wracając od swojej zamężnej kochanki do domu.
Siril stał, czekał i myślał.
Ludzie zwykle lubili wiosnę. Przynosiła jakąś nową nadzieję, porywała wszystkie stare śmiecie i nieczystości strumieniem wody z roztopów, obmywała świat jak obmywa się nowonarodzone dziecię. Tylko że zanim będziesz mógł pomachać tej rzece gówna na do widzenia, to chcesz czy nie, znajdziesz się w niej po kolana.
Czy tak będzie, jeśli pójdzie na grób Tanedy? Czy wreszcie ta lodowa góra stopi się i zaleje go, aby w końcu spłynąć do rynsztoka? Czy też ugrzęźnie na zawsze w bagnie własnych błędów?
Wśród wciąż rozbrzmiewającego kapania i pluskania rozległ się dźwięk kroków. Na razie oddalony, lecz z każdą chwilą przybierający na sile.
Siril wsunął się głębiej pod ścianę i wydobył garotę. Postukiwanie butów na bruku przybliżało się coraz bardziej, aż w końcu szczupła postać wkroczyła w zaułek. Młodzieniec szybkim krokiem minął nieruchomy cień, wtopiony w mrok zaułka. Niczego nie podejrzewał, mimo ciemności na jego ustach dało się dostrzec lekki uśmiech.
Zabójca bezszelestnie wychynął z mroku za plecami ofiary i wyuczonym ruchem zacisnął pętlę. Młody chłopak charknął zaskoczony i spróbował się wyrwać, ale Siril bez trudu pociągnął go pod ścianę. Czekał cierpliwie, aż młodzieniec przestanie się rzucać. Ten najpierw wyciągał ręce do tyłu, rozpaczliwie próbując dosięgnąć swojego oprawcy, potem w beznadziejnym geście zaczął drapać się po szyi, jakby myślał, że zdoła odciągnąć duszący go, wbijający się w skórę drucik. Towarzyszyło temu charakterystyczne rzężenie, gdy chłopak próbował złapać oddech, jednak nie na tyle głośne, by zagłuszyć uporczywe chlupotanie. W końcu ciało wyprężyło się, zadygotało i obwisło bezwładnie.
Siril jeszcze przez chwilę nie rozluźniał garoty, dla pewności, po czym upuścił zwłoki na bruk. Znowu po części ucieszył się, że jest w Lavires, bo na tym etapie, jego robota była już skończona. Nie musiał zajmować się trupem, nad ranem pewnie i tak znajdą się jeszcze dwa, albo i trzy kolejne.
Nikt się nie przejmował.
Zabójca zabrał pechowemu kochankowi sakiewkę z paroma drobniakami i ruszył w swoją stronę. Jakaś błądząca w nieuczęszczanych rejonach prostytutka posłała mu przestraszone spojrzenie, być może widziała całe zajście. Ale nie miało to znaczenia, bo nikt już nie donosił. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał mieć niczego wspólnego ze Strażą Imperialną.
Spędził noc, leżąc bezsennie w wąskim łóżku, wpatrując się w niski strop nad głową i wsłuchując w nieustające ciurkanie wody. Na piersi czuł gorący ciężar listu od Evanathiela, którego tym razem nie wrzucił do paleniska, choć nie mógł się też zdobyć, aby go przeczytać.
Ostatnimi czasy tak skutecznie odcinał się od wszelkich myśli, że te, uwolnione nagle jak mulista rzeka przerywająca tamę, całkiem nim owładnęły. We śnie i na jawie prześladowały go obrazy – twarze dawnych przyjaciół, o oczach płonących wiarą i szaleństwem, polne kwiaty wręczane im przez młode dziewczęta o spojrzeniach pełnych nabożnego uwielbienia, wrogów padających pod ciosami ich sprawiedliwego gniewu.
Zakrwawionej, niebieskiej sukienki.
Wiwaty Talleńczyków mieszały się z wrzaskiem zarzynanych żołnierzy, z radośnie dzikim śmiechem towarzyszy, z jego własnym rykiem zwycięstwa. Usta na przemian przypominały sobie posmak krwi, wtedy słodkiej i uderzającej do głowy jak wino, i dotyk gładkiej, pachnącej dymem i lawendą skóry Elory.
Dwudziesta rocznica Rzezi pod Mer Uven zbliżała się wielkimi krokami, a on z każdym dniem czuł jakby mocniejszy uścisk na gardle.
Gdy noc z wolna ustępowała lepkiej szarości poranka, w nieustającą melodię plusków i chlupotów wdarło się rozdzierające miauczenie marcujących kotów. Zawtórowały temu przekleństwa i groźby, ktoś spróbował chyba ukrócić miłosne zapędy czworonogów, rzucając w nie czymś z okna, jednak bezskutecznie.
Nadchodziła wiosna.






Rozdział I

 Zanosiło się na burzę. Porywisty wiatr gnał wąskimi uliczkami, niczym bicz uderzał bezlitośnie w przechodniów, szarpiąc ubrania i smagając chłodem nieosłonięte części ciała. Pierwsze, ciężkie krople deszczu zabębniły o parapety i gliniane dachówki, rozprysnęły się na szarym bruku.
– Zdążyliśmy w samą porę, Ruda – mruknął mężczyzna z głębi kaptura. – Wygląda na to, że dla odmiany nam się poszczęściło – dodał.
Kasztanowa klacz parsknęła cicho w odpowiedzi i przyspieszyła kroku, wyraźnie rozpoznając, że za solidnymi drzwiami z nieheblowanych desek znajduje się stajnia – ciepła i pachnąca sianem. Wędrowiec odprowadził tam wierzchowca, pozostawiając go w fachowych rękach stajennego, po czym ruszył do karczmy. Przez otwarte drzwi wdarł się do środka podmuch zimnego powietrza, ale natychmiast rozpłynęło się ono w typowym dla takich miejsc, dusznym zapachu smażonego jedzenia, alkoholu i potu.
Podróżny rozejrzał się dyskretnie po pomieszczeniu. Było ciszej niż zwykle, klienci siedzieli stłoczeni przy swoich blatach w małych grupkach, rozmawiając przyciszonymi głosami lub zupełnie milcząc, wlepiając tylko spojrzenia we własne kufle. Tak jak się spodziewał, w centralnej części sali dostrzegł okrągły stół, gdzie – zupełnie inaczej niż reszta – kilku ludzi piło w najlepsze, głośno opowiadając sprośne żarty i co jakiś czas wybuchając pijackim śmiechem. Paru ostentacyjnie opierało miecze tuż obok sobie, reszta trzymała je w pochwach, ale tak, aby rękojeści były dobrze widoczne. Szkarłatną tunikę każdego z nich obciążał mosiężny ryngraf z wyrytym herbem.
Straż Imperialna.
Mężczyzna zawahał się przez chwilę. Tamci zajęci byli rozmową, więc pewnie nie zauważyliby nawet, gdyby wyszedł. Ale na zewnątrz szalała już ulewa, a druga karczma znajdowała się po przeciwnej stronie miasta. Poza tym miał już dość wiecznego uciekania przed tą bandą głupich psów. Podszedł do ławy w rogu, przy okazji upewniając się, że szary płaszcz dobrze ukrywa jego własny miecz. Nie wprowadzono wprawdzie zakazu noszenia broni – w każdym razie jeszcze nie – ale i tak można było mieć z tego tytułu poważne kłopoty. Prosta filozofia strażników głosiła, że jeśli ktoś ma ostrze, to na pewno planuje go użyć. Prawdopodobnie w zamachu na Cesarza.
Przybysz usadowił się pod ścianą, wsuwając jak najdalej w cień i modląc się, aby obeszło się dziś bez niespodzianek. Miał ich ostatnio stanowczo dosyć, zrobił się na to zbyt stary, zbyt zmęczony. Łapał się na tym, że gdy wpadał w kłopoty, coraz mniej mu zależało na tym, żeby wyjść z nich cało. Gdzieś wewnątrz miał nawet ochotę odrzucić płaszcz i z mieczem przy boku przeparadować do szynkwasu, zobaczyć, co się stanie. Bawił się tą myślą przez chwilę, podobnie jak wiele razy wcześniej. Obracał ten pomysł w głowie tylko po to, żeby w końcu znaleźć usprawiedliwienie dla niezrealizowania go. Teraz na zewnątrz szalała burza, w karczmie cuchnęło potem i strachem, a podłoga i blaty lepiły się od rozlanych trunków i tłuszczu i to wystarczyło, żeby nie ruszył się z miejsca. Bo to paskudne miejsce, paskudny czas na umieranie, a po tym wszystkim zasłużył przecież na koniec jeśli nie lepszy, to przynajmniej nie tak bezsensowny.
„Nie dziś”, pomyślał. „Pewnie kiedyś, pewnie niedługo... ale nie dziś. Dziś chcę tylko zjeść coś ciepłego i wyspać się w końcu w normalnym łóżku. Bez niespodzianek.”
A jednak niespodzianka się zdarzyła.
Drzwi otwarły się po raz kolejny, wpuszczając do wnętrza powiew chłodnego powietrza. Do środka wszedł strażnik, którego najwyraźniej wypite piwo wygoniło na zewnątrz za potrzebą mimo pogody. Woda skapywała z posiwiałych włosów i imponujących wąsów. Podróżny drgnął, gdy rozpoznał jego poważną twarz o grubo ciosanych rysach i potężną sylwetkę. Zsunął kaptur i gdy wąsacz błądził spojrzeniem po karczmie w poszukiwaniu towarzyszy, uniósł dłoń w geście powitania. Oczy strażnika rozszerzyły się zdziwienia, przetarł je, jakby wątpił w to, co widzi, po czym podszedł do mężczyzny w szarym płaszczu.
– Siril? – szepnął z niedowierzaniem. – Na Stwórcę, to naprawdę ty! – Opadł na krzesło, kręcąc głową.
– Danis. – Wędrowiec uśmiechnął się kącikiem ust, lecz nim zdołał powiedzieć cokolwiek więcej, przerwano im.
– Sierżancie? – Jeden ze strażników podszedł do towarzysza i zmierzył wędrowca nieufnym spojrzeniem. – Wszystko w porządku?
– Tak, oczywiście – zapewnił Danis. – To mój stary znajomy. Chcę z nim zamienić kilka słów, nie przejmujcie się mną. Pijcie dalej. Załatw mi tu dzban piwa i jakieś żarcie, jeśli łaska. Migiem!
– Tak jest, sierżancie!
– Chyba nie powinniśmy rozmawiać – mruknął Siril, gdy funkcjonariusz oddalił się od nich. – Dobrze cię widzieć, ale nie chciałbym, żebyś miał przeze mnie problemy.
– Przejdź na talleński, nie będą nas rozumieć, nawet gdyby usłyszeli – poprosił siwy strażnik w swojej rodzimej mowie. – Teoretycznie powinniśmy rozmawiać w karraveńskim, ja w szczególności, ale moje chłopaki są w porządku. Wiedzą, że nie tak łatwo się przestawić, niektórzy sami zresztą z domu wynieśli własne dialekty. Nie doniosą, do tej pory zawsze trzymali moją stronę, to i teraz powinni zrozumieć, że chcę porozmawiać ze starym przyjacielem.
– Nie spodziewałem się, że zobaczę cię w szeregach Imperium – powiedział Siril cicho, zgodnie z prośbą przechodząc na ojczysty język.
– Większość rzeczy wyszła nie tak, jak się spodziewaliśmy – zauważył Danis z kwaśnym uśmiechem.
– Prawda. Z własnej woli? Czy cię przycisnęli? – zapytał po chwili.
– Z własnej woli. Ale nie osądzaj mnie zbyt surowo.
– Nie osądzam – odparł podróżny łagodnie.
– Nie mógłbym cię winić, gdybyś to robił. Sam długo nie mogłem patrzeć na własne odbicie. Potem doszedłem do wniosku, że to nie aż takie złe. Nie gorsze od tego, co robią niektórzy, czasem można nawet dzięki temu zrobić coś dobrego. Na początku, tak jak my wszyscy, trzymałem głowę nisko. Próbowałem nawet czegoś w podziemiu, z Evanem i paroma innymi, ale... to było jak próbować bawić się z martwym szczeniakiem. Więc po trzech latach, kiedy wszystko przycichło, wstąpiłem w szeregi Imperium. Wzięli mnie do Straży, chociaż naszych zwykle odsyłają gdzieś na front. Sam nie wiem co gorsze. Jak się domyślasz, robiłem rzeczy, z których nie jestem dumny. Nie zostałem sierżantem za pogwizdywanie na patrolach, awansowano mnie, bo byłem skuteczny w... tłumieniu zachowań zagrażających władzy – ostatnie słowa wymawiał ostrożnie, jakby kłuły go w język. – Musiałem być, jako Talleńczykowi patrzyli mi na ręce. Po części się opłacało. Moi ludzie robią czasem rzeczy, za które z chęcią połamałbym im szczęki, ale to w gruncie rzeczy dobre chłopaki, młodzi, niezdecydowani. Tacy są podatni na wpływy, służąc pode mną, przynajmniej nie zbierają pochwał za tłuczenie cywili dla zabawy. Więc być może dzięki mnie po ulicach będzie chodzić przynajmniej o kilku mniej bezmózgich gnojków mordujących bez przyczyny. Tak sobie lubię to tłumaczyć. A ty? Kontaktowałem się czasem z pozostałymi, ale ty całkiem zapadłeś się pod ziemię. Co się z tobą działo?
– Działam na zlecenie – odparł Siril, a widząc spojrzenie towarzysza uśmiechnął się. To był nieładny uśmiech, gorzki i ironiczny. – Tak, zlecenia dotyczą przetransportowywania ludzi na tamten świat – potwierdził. Niepotrzebnie, został zrozumiany za pierwszym razem, a teraz te słowa zawisły nad nimi jak ciężka chmura z poczucia winy. – Też nie jestem z tego dumny. Ja też chciałem trzymać głowę nisko. Trochę tułałem się po jakichś norach. A kiedy zrobiło się w miarę bezpiecznie, osiedliłem się w małym miasteczku, niedaleko północnej granicy. Zatrudniłem się w sklepie i próbowałem wpasować w system. Naprawdę próbowałem. Wytrzymałem dwa lata.
Dwa lata. Dwa cholernie długie, paskudne lata, podczas których niemal każdego dnia dłonie świerzbiły go, aby znów zacisnąć je na rękojeści. Podczas których długimi godzinami wpatrywał się w deski podłogi, jakby chciał ją przepalić wzrokiem w miejscu, gdzie spoczywał ukryty miecz. W miasteczku stacjonował niewielki oddział Strażników Imperialnych, ten najgorszy rodzaj. Złych, że umieścili ich w takiej zapadłej dziurze, znudzonych, całkowicie bezkarnych, bo kontrole rzadko zapuszczały się tak daleko – a i tak pewnie nic by z tym nie zrobiono. Mogli aresztować za wszystko, choćby za Gapienie Się Na Funkcjonariusza. Wydawało się to zabawne, dopóki komuś nie przytrafiło się naprawdę. Przytrafiło się chłopakowi, który pomagał Sirilowi w sklepie. Po prostu zgarnęli go z ulicy i zabrali na „przesłuchanie”. Wrócił po dwóch miesiącach, wykończony, z połamanymi palcami, zmasakrowaną twarzą i całkowicie bezzębny. Zmarł trzy dni później, dokładnie w swoje szesnaste urodziny. I wtedy coś w mężczyźnie pękło. Kiedy dzieciak wydał swoje ostatnie tchnienie na brudnym, ciasnym łóżku w pokoiku na poddaszu, Siril pierwszy raz nie zacisnął dłoni w pięść i nie odwrócił głowy,.Nie wbił spojrzenia w deski, pod którymi spoczywała broń, tak jak robił to, gdy strażnicy wchodzili do sklepu i zrzucali towar z półek. Gdy stawali tuż przed nim, kpiąc i wyzywając, plując mu w twarz. Gdy obserwował, jak dziewczyna z naprzeciwka co jakiś czas wraca do domu z nowymi siniakami, kulejąc, z pustym, zrezygnowanym spojrzeniem pozbawionym już nawet rozpaczy. Tym razem nawet nie zerknął w stronę swego ostrza, bo nie musiał go widzieć. Słyszał je. Wzywało go, a on odpowiedział na to wołanie. Jeszcze tej samej nocy napadł na posterunek. Zabił wszystkich, którzy tam byli, a potem uciekł i znów zaczął żyć jak szczur w zapomnianych przez świat norach. W końcu stwierdził, że jeśli nie może żyć w systemie ani walczyć przeciwko niemu, będzie żył obok. Płatni zabójcy są wszędzie, w każdym kraju, w każdych czasach. A w porównaniu do tego, co teraz działo się na ziemiach Imperium – była to profesja godna świętego. Ale nie powiedział tego wszystkiego na głos. Nie chciał się tłumaczyć. Danis pragnął rozgrzeszenia, on nie. Pielęgnował swoje poczucie winy jak trujący bluszcz, pozwalając mu wzrastać.
– Każdy radzi sobie, jak może – stwierdził wąsacz. – Takie czasy.
Umilkli na chwilę, gdy do ich stolika podszedł karczmarz z drewnianą tacą. Postawił na blacie duży dzban piwa, dwa kufle i półmisek z tłustym kawałkiem baraniny.
– Masz kogoś? – zapytał Siril, chcąc jakoś wypełnić niezręczną ciszę. Oderwał sobie kawałek mięsa. Skosztował powoli, nie chcąc, żeby towarzysz zauważył jak bardzo był głodny.
– Miałem. Nazywała się Lonna. Zginęła podczas... rozruchów.
Zabójca nie skomentował. Wiedział, że w słowniku Imperium rozruchy mogły oznaczać zbyt długą kolejkę do piekarni, w której ludzie narzekali, że są głodni.
– Według raportu nadziała się na miecz. Trzy razy – mruknął kwaśno.
– Bardzo mi przykro.
– To było prawie dziesięć lat temu, pogodziłem się z tym. Najgorsze, że zrobił to jeden z moich ludzi. Wiesz, co mu wtedy powiedziałem? „Wykonywaliście swój obowiązek, funkcjonariuszu”. Pieprzony gówniarz zabił mi żonę, a ja nie mogłem mu nawet dać reprymendy, bo była jedną z nas. Kiedyś bym go za to zabił. Ale nie jestem już tym samym człowiekiem. Chyba wszyscy się zmieniliśmy. Kontaktowałeś się z kimś z pozostałych?
– Nie – skłamał.
Prawda była taka, że długo korespondował z Evanathielem. Mieli takie ciche porozumienie – Evan zostawiał mu listy w pewnej karczmie, a on raz do roku przychodził tam, odczytywał je i zostawiał lakoniczną odpowiedź. W końcu przestał odpisywać, a po jakimś czasie przestał je nawet czytać, nauczywszy się, że nigdy nie zawierają dobrych wiadomości. Wciąż jednak przyjeżdżał, aby sprawdzić, czy list się pojawił. Jego przyjaciel był tak uparty, że brak wiadomości mógł jedynie oznaczać, że nie żyje. Siedem lat temu, kiedy przyjechał, czekał na niego jakiś chłopak.
To do pana – powiedział wręczając kopertę. – Mam przekazać odpowiedź.
Nie będzie odpowiedzi – odparł.
Evanathiel nalegał.
Więc przekaż, że... że planuję go odwiedzić za jakiś czas. Wtedy porozmawiamy.
Wspominał, że pan to powie. I że wcale pan nie ma zamiaru przyjeżdżać, tylko chce się mnie pozbyć.
Drań znał go na wylot.
W takim razie wie też, że niezależnie od tego, ile będziesz nade mną stał, nie dostaniesz odpowiedzi.
Dzieciak skinął głową i zebrał się do odejścia, kładąc wcześniej kopertę na stole.
Zaczekaj! Czy wie coś o Elorze?
Posłaniec uśmiechnął się.
Mówił też, że o to pan spyta. Nie. Kazał przekazać, że mu przykro.
Siril skinął wtedy głową i wrzucił list do kominka. Patrzył, jak tani pergamin pochłaniają tańczące płomienie. Nie drgnął, gdy drzwi zatrzasnęły się za chłopakiem.
– Cóż, pewnie nie siedzisz długo w jednym miejscu – zauważył Danis. – Ja mam sporo informacji, pewnie jesteś ciekaw, co u reszty?
„Nie”, pomyślał. „Wcale nie jestem ciekaw, bo to na pewno nic dobrego.” Mimo to jednak powoli skinął głową.
– Obawiam się, że nie mam zbyt dobrych wieści.
„Co ty nie powiesz”. Zapanował nad językiem, ale ironiczny grymas na twarzy musiał zasłonić, udając, że pije z kufla.
– Juven wstąpił do klasztoru – zaczął strażnik po chwili namysłu, jakby chciał znaleźć coś, co będzie najmniej bolesne na początek. – Zawsze go ciągnęło do religii, zresztą pamiętasz...
„Pamiętam. Ale wcale nie poszedł do klasztoru, bo był religijny. Poszedł, żeby odpokutować. Bo wyrzuty sumienia, poczucie winy, ściskały go jak imadło, a twarze zabitych śniły się po nocach. Poszedł nie z powołania, tylko ze strachu, że jeśli istnieje życie po śmierci, to piekło jest pełnym pożogi i krwi koszmarem, gdzie spotka tych, co zginęli z jego ręki.”
– Berkh podobno przedostał się za granicę niedługo po... niedługo po tym. Więcej o nim nie słyszałem. Tak samo bliźniacy, zaciągnęli się do armii Galdoru, ale Vega zginął na froncie.
„Nie na froncie”, sprostował w myślach. „To był tyfus. Zmarł nie w walce, tylko gdzieś w koszarach, w bólu, gorączce i syfie, wśród obcych ludzi, bo jego brat nawet nie mógł przy nim być. I Sanzo nigdy sobie tego nie wybaczył.”
– Vail został wcielony do armii Imperium, ale już nie służy. Stracił nogę.
Tak, o tym też słyszał. Podobno Vail specjalnie dał się zranić, żeby nie musieć walczyć po stronie wroga. Ale wdała się gangrena i konieczna była amputacja.
– Kandrego też zaciągnęli. Trafił do Twierdzy Lohen, bo nie wykonał egzekucji na jakimś dziecku.
O tym nie słyszał. I wolałby nie słyszeć. Lohen to owiane najgorszą sławą więzienie dla zdrajców Imperium. Kandre musiał już wcześniej podpaść. Często tak robili z żołnierzami z państw podbitych, siłą wcielonymi do wojska – podpuszczali, znęcali się i wymagali bezwzględnego posłuszeństwa. Za drobne i trochę większe przewinienia nie karali, tylko kumulowali je – aż wreszcie wydawali podobny rozkaz – masz zabić to dziecko, albo swojego brata, żonę... zdradzili Imperium, a jako żołnierz służący w jego szeregach masz obowiązek wykonania kary śmierci. Ci, którzy odmawiali, trafiali do Twierdzy.
– Kiedy to było? – zapytał.
– Jakieś sześć lat temu – odparł Danis.
To by się zgadzało. Od dziewięciu nie czytał listów.
– Wyszedł?
– Tak, podobno go wypuścili.
– Przeżył?
– Mam nadzieję, że nie.
„Ja też”, pomyślał Siril. Widywał ludzi, którzy stamtąd wyszli. O ile można ich jeszcze było nazwać ludźmi. Szczęśliwcy umierali po paru tygodniach męczarni. Reszta do końca życia zmagała się z chorobami płuc, stawów, często kalectwem będącym efektem „przesłuchań”. Ale obrażenia fizyczne to nic w porównaniu z tym, co działo się z psychiką byłych więźniów.
– Lorikowi dobrze się powodziło... dobrze jak na te standardy – poprawił się wąsacz. – Ale trzy lata temu grupa maruderów przechodziła przez jego wieś. Wymordowali mu całą rodzinę, podczas gdy on był na zakupach w mieście. Pojechał po pieprzone garnki, a w miejscu domu zastał spaloną ziemię. Słyszałem plotki, że wrócił do działań w podziemiu. Fandrila zamknęli w przytułku dla obłąkanych. Dawno, będzie już jakieś siedemnaście lat, jak tam siedzi. Całkiem oszalał. Wydawało mu się, że nam się udało – Danis uśmiechnął się gorzko.
Tak, to prawda. Evan przekazał Sirilowi nawet jeden list od niego. Myślał, że żyją w wolnym Tallenie. Opisywał przytułek jako zajazd, a jego świat pozbawiony był Straży Imperialnej, Cesarza, mordów na ulicach i zamieszek. Paradoksalnie, zdawał się najszczęśliwszy z nich wszystkich, gnieżdżąc się spokojnie w usnutej przez swój obłąkany umysł wizji. Siril zachował ten list.
– Terro powiesił się, cztery lata po...
– A Szczur? – wpadł mu w słowo mężczyzna, nie chcąc, aby tamten wypowiadał nieszczęsną nazwę.
– Znasz go. – Wąsacz uśmiechnął się, tym razem z cieniem wesołości w oczach. – On zawsze sobie poradzi. Coś tam przemyca, załatwia jakieś szemrane sprawy, pomaga temu i tamtemu, a potem trzyma ludzi na wygodnym sznurku zobowiązania... Łajdacy jego pokroju wszędzie się odnajdą i zawsze przeżyją. Jest jak karaluch – stwierdził, ale bez złośliwości. To prawda, Szczur był łajdakiem, krętaczem, oszustem i kłamcą. Już sama jego aparycja – drobne rysy twarzy, głęboko osadzone, bystre ślepia i małe, ruchliwe dłonie – sprawiała, że człowiek bał mu się powierzyć złamanego miedziaka. Ale jakoś tak często wychodziło, że Szczur znajdował się w miejscu, gdzie miało się do wyboru, albo powierzyć mu dużo, albo stracić wszystko. Siril znał go na tyle, że bez wahania powierzyłby mu życie – chociaż pieniądze wciąż niekoniecznie.
– Może i nie jest typem bohatera, ale zawsze uważałem, że ma więcej rozsądku niż my wszyscy razem wzięci – dodał Danis po chwili zamyślenia. – Przez cały czas opiekuje się Evanem, żeby nie zrobił czegoś głupiego. Głupszego niż zwykle.
– Evan... – powtórzył za nim Siril bezmyślnie i towarzysz uznał to chyba za pytanie, bo zaraz podjął wątek.
– Tak, Evan... jako jedyny z nas nie zmienił się ani trochę. Wciąż jest takim samym naiwnym idealistą jak w młodości, wciąż ma w sobie tyle charyzmy, że nawet teraz ludzie za nim idą. Nie wiem, czy tak jak on wierzą ciągle, że można jeszcze coś zmienić... czy po prostu nie mają nic do stracenia. W każdym razie wciąż gromadzi wokół siebie buntowników i ciągle stara się wyzwolić Tallen spod rządów Imperium, przewracając wozy z zaopatrzeniem. – Ostatnie zdanie miało być chyba żartem, ale zabrzmiało to tak gorzko i ponuro, że Siril nawet nie próbował się uśmiechnąć.
Cóż, nie spodziewał się, że Evanathiel się zmieni. Nie on. Nigdy nie dało się zgasić jego zapału, przemówić mu do rozsądku. Zawsze żył ideą – prędzej by umarł, niż ją zdradził. Taki był w młodości, kiedy oni wszyscy dzielili jego zapał, i taki pozostał do dziś, chociaż teraz został sam. On jeden nie tracił nadziei, nawet gdy wszystko już dawno runęło. Był jak rozbity posąg dawnej świetności – stos kamieni, który w niczym nie przypomina już pięknego dzieła, ale jest zbyt ciężki, aby go usunąć, więc tylko kaleczy dłonie ostrymi krawędziami głazów.
Z jakichś przyczyn ta wiadomość wydała się Sirilowi najsmutniejsza ze wszystkich kataklizmów, o jakich dzisiaj usłyszał.
Zostały jeszcze dwie osoby, których tematu wciąż nie poruszyli. Kiedyś, dawno temu nazywano ich Szesnastką. Byli jedną z wielu podobnych grup buntowników, z których wszyscy dorobili się jakichś przydomków – Krwawa Ósemka, Szczęśliwa Trzynastka, Złota Dwudziestka... a ich zawsze nazywano po prostu Szesnastką. Traktowali to jak swego rodzaju przywilej i chyba słusznie. Nie trzeba było niczego dodawać, sama liczba wzbudzała szacunek Talleńczyków i wściekłość Imperialistów. Żartowano, że jeśli Cesarz wygra, wprowadzi reformę w matematyce i po piętnastce będzie następowała od razu siedemnastka.
– A ona? – zapytał w końcu Siril, chociaż nie miał nadziei.
Danis odwrócił wzrok.
– Jak kamień w wodę. Oboje zniknęliście tak nagle, że czasem nawet myślałem, że...
– Znasz ją. Nigdy... nie było łatwo o jej przebaczenie.
– Wiem. Przepraszam.
– To nie twoja wina. Tylko moja.
– To nie była niczyja wina. Nie twoja, nie moja, nie żadnego z dowódców. Nawet nie Szczura, choć sam długo tak twierdziłem, mimo że nigdy nie wierzyłem naprawdę, że nas zdradził. Jeśli chcesz kogoś obwiniać, to tylko tych drani z Imperium. I tych cholernych tchórzy Edrina i Madona. Nie siebie, nie żadnego z nas.
– Edrin i Madon skazali nas na śmierć, kiedy zatrzymali swoje wojska – potwierdził Siril. – Ale decyzja została podjęta już wcześniej i miałem w niej swój udział.
– Wszyscy podjęliśmy decyzję. – Danis pokręcił głową. Chwilę milczał, wpatrując się w dno kufla. – Za cztery miesiące to będzie już równe dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat od... – Znowu urwał, jakby ta nazwa wciąż nie potrafiła przejść mu przez gardło.
– Od Rzezi pod Mer Uven – dokończył za niego towarzysz i słowa, chociaż wypowiedziane szeptem, boleśnie zakłuły ich w uszy i zawisły między nimi w gęstym, śmierdzącym powietrzu.
– Chciałbym móc... złożyć hołd Tanedzie. Ale jak widzisz... mam związane ręce – odezwał się Danis po chwili. Taneda jako jedyna poległa tamtego feralnego dnia, chociaż lepiej by było, gdyby wszyscy złożyli wtedy głowy.
Pochowali ją z dala od miejsca masakry, w lesie, gdzie usypali jej bezimienny grób. Niedługo potem każdy wybrał własną ścieżkę i chociaż obiecali sobie, że każdej rocznicy spotkają się, aby wspólnie oddać cześć poległej przyjaciółce, Siril nigdy się nie stawił.
– Jeśli przypadkiem znalazłbyś się w pobliżu... zrób to proszę w moim imieniu – poprosił Danis, a zabójca tylko skinął głową, nie wspominając, że nie ma zamiaru być w pobliżu. Ani w dwudziestą rocznicę, ani w żadną następną.
Przez jakiś czas siedzieli jeszcze, dopijając resztkę piwa, niezręcznie starając się sprowadzić rozmowę na jakiś bardziej neutralny tor. Ale wspomnienie Mer Uven wisiało nad nimi ciężko jak burzowa chmura, a temat Imperium, mordów, głodu wśród ludzi i ograniczenia swobód, uparcie do nich wracał. Sprawiało to ponure wrażenie, jakby Cesarz naprawdę sprawował władzę nad całym ich życiem, jakby nie pozostało nic nieskażonego jego brutalną władzą.
Próbowali wspominać stare, dobre czasy, kiedy wszyscy mieli jeszcze głowy pełne idei i serca wypełnioną nadzieją, kiedy młodość usprawiedliwiała wzniosłe uczucie, że świat należy do nich. Czasy, zanim przygniótł ich ciężar dwudziestu gorzkich lat porażek i rozczarowań.
Ale to tylko rozpalało żal, tylko przypominało, jak wiele stracili, jak bardzo się od tego czasu zmienili, jak bardzo zmienił się świat. Więc w końcu umilkli, Siril zajęty obgryzaniem resztek mięsa, aż na talerzu pozostały jedynie nagie kości, Danis wpatrzony ponuro w osmalony sufit.
– Myślę, że lepiej będzie, jeśli nie zostaniesz tu na noc – powiedział w końcu sierżant, dyskretnym ruchem głowy wskazując swoich podwładnych, którzy co jakiś czas rzucali im zaciekawione spojrzenia. – Tak jak mówiłem, to dobre chłopaki... Ale wciąż strażnicy, a mimo wszystko rozmawiając talleńskim łamiemy prawo. Na mnie nie doniosą, bo i ja wobec nich zawsze jestem w porządku. Ale na ciebie... Wolałbym zachować najwyższą ostrożność, biorąc pod uwagę naszą sytuację. Lepiej będzie, jeśli na wszelki wypadek zejdziesz im z oczu. Przykro mi, wiem, że to paskudna noc...
– Nie gorsza niż wiele innych – przerwał mu Siril. Nie uśmiechało mu wychodzenie w szalejącą burzę, ale podzielał zdanie przyjaciela. Lepiej zniknąć, niż przypadkiem zwrócić na siebie zbyt dużą uwagę strażników.
– Jest tu inny zajazd, po drugiej stronie miasta.
– Wolałbym już dziś je opuścić – odparł, chociaż wizja ciepłego łóżka w taką pogodę kusiła jeszcze bardziej niż zwykle. – Wątpię, żebym wpadł na kogoś z twoich ludzi, ale lepiej zachować ostrożność. To i tak niedobrze, że widziano nas razem, mógłbyś mieć przeze mnie kłopoty. Lepiej będzie, jeśli zniknę jak najszybciej.
– Ano, chyba lepiej – zgodził się Danis. – Cieszę się, że cię spotkałem – dodał, a Siril skinął głową, chociaż obaj wiedzieli, że to nieprawda.
A potem wędrowny zabójca wyszedł w mrok i szalejącą burzę. W stajni Ruda obdarowała go podejrzliwym spojrzeniem. Jej obawy okazały się słuszne, bo już po chwili na grzbiecie wierzchowca wylądowało ciężkie siodło.
– Przepraszam, wiem, że to paskudna noc – mruknął Siril, głaszcząc parskającą niechętnie klacz po ciepłym karku. – Też mi się to nie podoba, ale taka nasza dola. Wygląda na to, że i dzisiaj szczęście nam nie dopisało.