Od ścian ciągnęło chłodem.
Przez stare, nieszczelne drzwi do wnętrza ciasnego pokoju wdzierały
się przytłumione dźwięki. O tej porze nie dochodziły tu odgłosy
niczyich kroków, jedynie monotonna melodia pieśni na cześć
Stwórcy niosła się pustym korytarzem od głównej kaplicy.
Juven stał nieruchomo, mrużąc oczy w nikłym świetle kaganka,
gdyż w pomieszczeniu nie było okien. Zimna, naga cela, wyposażona
tylko w wąskie łóżko i niską szafkę ze starego, mocnego drewna
symbolizowała skromność i pokorę mnichów.
Mężczyzna w zamyśleniu wodził palcami po chropowatej ścianie.
Zdawała się do niego szeptać, jakby słowa modlitwy wsiąknęły w
nią głęboko, i teraz, wibrując, powtarzała śpiewne inkantacje
swym kamiennym głosem.
Własnoręcznie układał te cegły, osiemnaście lat temu, gdy
przybył tu w poszukiwania schronienia i spokoju. Sam pomagał
odbudować klasztor, a razem z nim chciał odbudować też siebie. A
za tymi ścianami, przesiąkniętymi chłodem i religijnymi
pieśniami, zamurował swoją przeszłość.
Ale nie do końca.
Powinien był tę przeszłość zniszczyć, spalić, a to, czego nie
zajmą płomienie, zakopać najgłębiej, jak się dało. Ale nie
potrafił się na to zdobyć. Jedyne, co mógł zrobić, to odgrodzić
się od niej na czas dnia, który w całości poświęcał pracy i
modlitwie dla uczczenia Stwórcy, a nocami uparcie wracać do
wspomnień.
Dziś było inaczej. Dziś opuścił Henlę, w której uczestniczył
zawsze, nawet przytłoczony chorobą. Kilkugodzinne klęczenie na
twardej posadzce, skandowanie inkantacji zdrętwiałymi ustami dawały
poczucie odkupienia, oczyszczenia, którego tak bardzo pragnął.
Ale tego dnia zasłonił się wyjątkowo złym samopoczuciem, gdyż
jego myśli błądziły zupełnie gdzie indziej.
Ściany wyszeptywały mu słowa nuconych modłów i Juvenowi zdawało
się, że widma zamkniętej za nimi przeszłości wkradają się w
takt monotonnej melodii.
W końcu oderwał dłoń od zimnej powierzchni. Podjąwszy decyzję,
odsunął drewnianą szafkę i chwycił pierwszą z obluzowanych
cegieł. Nieprzytwierdzone zaprawą wychodziły gładko, odstawiał
je cicho i ostrożnie, jak wiele razy wcześniej podczas bezsennych
nocy. Teraz nie usłyszałby go żaden z braci, gdyż wszyscy
uczestniczyli w cotygodniowej Henli, lecz i tak każdy głośniejszy
stukot sprawiał, że mężczyźnie serce podjeżdżało do gardła.
Wreszcie otwór stał się na tyle duży, że mógł sięgnąć do
wnętrza i wydobyć opatulone stęchłymi szmatami zawiniątko. Po
chwili wahania wydobył też drugie, długie i wąskie i odłożył
je ostrożnie na łóżko. Spod starych koców wychynęła lśniąca
stal, którą pogładził odruchowo palcami, zaraz jednak wrócił do
poprzedniego pakunku. Ostrożnie odsunął nadżarty czasem materiał,
odsłaniając kilka plików niedbale pozszywanych kartek. Cienki,
pożółkły pergamin niemal rozsypywał się w dłoniach, atrament w
wielu miejscach wyblakł, lub się rozmazał, a gdzieniegdzie między
pociągnięciami czarnego tuszu wplatały się rdzawe plamy krwi.
Szukając ostatniego listu od Evanathiela, Juven prześlizgiwał się
wzrokiem po innych wiadomościach od dawnych towarzyszy, a także po
własnych, koślawych literach, które stawiał całe wieki temu, za
czasów świetności słynnej Szesnastki.
Dzień 29
To nasz pierwszy większy sukces. Zatrzymaliśmy nieduży
transport jadący z zaopatrzeniem dla żołnierzy Imperium na
wschodnim froncie. Szczur zdobył informacje, a my w zorganizowanej
zasadzce wyrżnęliśmy eskortę. Evanathiel chciał początkowo
oszczędzić pozostałych: woźniców, każdego, kto się poddał,
ale nie mogliśmy ryzykować.
Niech nam Stwórca przebaczy, wszystko dla wyższego celu.
Dzień 127
Dzisiaj wiatry okazały się niepomyślne. Natrafiono na nasz trop
i, aby uniknąć ataku ze strony żołnierzy, musieliśmy porzucić
całe zdobyte uzbrojenie dla naszych ludzi i salwować się
niechlubną ucieczką. Wszyscy są cali, lecz w paskudnych
nastrojach. Ale Evanathiel nie traci ducha. Jego wiara potrafi czynić
cuda, więc liczę, że wkrótce morale znowu się polepszy i
wyjdziemy na prostą.
Sanzo i Vega jak zwykle wyciągnęli alkohol jakby z podziemi i
teraz wszyscy zapijają gorzką porażkę słodkim winem. Ja modlę
się do Stwórcy, aby nie odwrócił się od nas i dał nam siłę na
przetrwanie ciężkich czasów.
Dzień 67,
Połączenie sił przyniosło oczekiwane skutki, wybiliśmy
oddział...
...Lorik został ranny, ale ma duże szanse...
...Dzień 143...
...Evanathiel nie traci nadziei...
Drogi Juvenie,
Z przykrością donoszę, że nasz drogi przyjaciel Terro powiesił
się zeszłej zimy...
...Obawiam się, że ten list też nie zawiera dobrych
wiadomości...
...Sanzo donosi, że sojusznicy zaczynają odwracać się od
Galdoru...
...Niedawno Galdor wspierany przez armię Nelvadu odniósł
wielkie zwycięstwo, co daje nam nadzieję na...
...Stoimy w martwym punkcie, żadna ze stron nie ma sił na
kontynuowanie walk, ale nie chce też iść na ugodę...
Wreszcie, wśród sterty starych listów i fragmentów pisanego przed
laty dziennika znalazł to, czego szukał.
Wiadomość otrzymał kilka miesięcy temu. Była krótsza niż
poprzednie i znacznie bardziej enigmatyczna, ale spędzała Juvenowi
sen z powiek już od długiego czasu. Myślał o niej, gdy wyzłociły
się kłosy zboża w letnim słońcu. Myślał, gdy korony drzew
spłonęły szkarłatem i kiedy jesienny wiatr strącił z nich
liście. Myślał dalej, obserwując jak mróz ścina martwą ziemię.
I wiedział, że teraz, gdy śnieżna pokrywa zaczęła odsłaniać
połacie brunatnej gleby, nadszedł czas na podjęcie decyzji.
Odwinął koce otulające miecz i z namysłem zważył go w dłoni.
Nie posługiwał się nim od dawna, lecz wciąż był ostry –
pielęgnowany na równi z poczuciem winy podczas bezsennych nocy,
ciągle znajdował się w stanie gotowym do użytku.
Juven westchnął i oparł broń o brzeg łóżka, po czym ukrył
twarz w szorstkich od pracy dłoniach.
– Wskaż mi drogę – poprosił cicho. – Zawsze zdawało mi się,
że postępuję słusznie, ale nigdy tak naprawdę nie słuchałem
twego głosu. Teraz słucham. Pokieruj mną, wskaż mi słuszny
wybór.
Przez chwilę trwał tak z przymkniętymi powiekami, słysząc
jedynie niosące się echem po korytarzu modlitewne pieśni.
Nagle drgnął, gdy zdało mu się, że poczuł nagły podmuch
chłodnego powietrza, a zaraz potem rozległ się szczęk metalu.
Otworzył oczy. Miecz leżał na kamiennej podłodze u jego stóp, w
klindze odbijał się płomyk lichego kaganka.
Decyzja zapadła.
*
Henla miała trwać jeszcze co najmniej dwie godziny, więc mógł
opuścić mury klasztoru niezauważony. Dźwięk jego kroków zlewał
się z echem pieśni krążącym po kamiennych korytarzach.
Stare ubrania wciąż na niego pasowały, mimo że surowo trzymał
się zasad postu. Wielogodzinna, fizyczna praca w polu i przy rąbaniu
drewna pozwoliła mu jednak zachować potężną, barczystą sylwetkę
z czasów młodości. Ale zwykła koszula i proste spodnie zdawały
się zupełnie nieadekwatne, obce. Dotyk lnianego materiału na
skórze, zamiast znajomej szorstkości burego habitu, wydawał mu się
wręcz obrzydliwy, obślizgły. Dawał nieprzyjemne wrażenie
odsłonięcia, nagości. Do tego miecz okropnie ciążył przy pasie.
„Tak właśnie musiały prorokowi naszemu, Naonahowi, ciążyć
kamienie na barkach, gdy wnosił je na szczyt góry Abwer, aby tam
własnoręcznie wznieść pierwszą świątynię na cześć Stwórcy.
Pozostaje wierzyć, że mój cel jest równie wzniosły”, pomyślał
Juven, odruchowo poprawiając rzemień przerzuconego przez ramię
tobołka.
Podróż pustym korytarzem ciągnęła się w nieskończoność,
zimne ściany zdawały się nawoływać do powrotu, mamić wizją
spokoju wśród monotonnych pieśni i oczyszczającej pracy w
wilgotnej glebie.
Ale Juven wiedział, że tego spokoju nie zazna, dopóki ziemia, w
której pracuje, nie będzie znowu jego ziemią, nie będzie ziemią
wolnego Tallenu.
Wreszcie wyszedł na prostokątny wirydarz, z trzech stron otoczony
pustymi krużgankami. Dzień był wyjątkowo ponury. Chmury
przysłaniające niebo miały tę samą barwę popiołu, co kamienne
mury klasztoru. W powietrzu unosiła się chłodna mgła, która
natychmiast przylgnęła do ciała całunem wilgoci i przejęła
zimnem.
Juven zadrżał i pożałował, że przyjdzie mu podróżować w zbyt
lekkim na wczesnowiosenną porę stroju. Nie mógł jednak założyć
habitu, to byłoby świętokradztwo.
Żaden z braci zakonnych nie mógł nosić broni, nie wspominając
już o przelaniu jakiejkolwiek krwi, nawet i w najsłuszniejszej
sprawie.
Rzucił ostatnie spojrzenie na surową budowlę, która dawała mu
schronienie przez ostatnie osiemnaście lat i już miał ruszyć
przed siebie, gdy drzwi, przez które przed chwilą wyszedł, otwarły
się.
– Paskudny dzień na pieszą wycieczkę, bracie. – Brat Almar
posłał mężczyźnie jeden ze swoich dobrotliwych uśmiechów i
podszedł bliżej, ściskając pod pachą jakieś zawiniątko.
Juven spiął się i przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w
pulchną postać starego zakonnika, który odpowiedział na to
życzliwym spojrzeniem.
– Nie wybieram się na wycieczkę. Odchodzę – odpowiedział w
końcu, z trudem wydobywając słowa ze ściśniętego gardła.
– Tak, tak, widzę... – Starszy mnich westchnął ciężko. –
Cieszę się, że w końcu się zdecydowałeś. Ta decyzja zżerała
cię od środka przez ostatnie kilka miesięcy. Tak, tak – dodał z
chytrym błyskiem w oku. – Jeszcze nie oślepłem całkiem. Wiele
widzę, więcej, niż myślisz. Na całe szczęście mało mówię.
Wybuchłaby pewnie duża sensacja, gdyby wyszło na jaw, kto przez
tyle lat krył się pod naszym dachem.
– Wiesz – wykrztusił Juven, lecz zamiast strachu poczuł jedynie
zaskoczenie. – Od jak dawna?
– Prawie od początku – przyznał brat Almar spokojnie. – Nie
spędziłem w klasztorze całego życia, tak jak niektórzy nasi
bracia. Trochę pobyłem w świecie, trochę zasłyszałem... Dane mi
raz było nocować w karczmie, gdzie słynna Szesnastka świętowała
zwycięstwo. Niewielu widziało wasze twarze, a po latach ciężko je
przywołać... Cóż, na początku nie miałem pewności. Chyba
rozwiałeś moje wątpliwości pierwszej wiosny po przybyciu.
Pamiętasz? Pracowałeś sam w polu, kiedy zaczepiło cię trzech
chłystków, w płaszczach strażników tak czyściutkich, że
musiały wyjść prosto spod igły krawca.
Pamiętał. Dzień był podobny do tego, mglisty i ponury, a grupa
podrostków upatrzyła sobie samotnego zakonnika jako ofiarę drwin,
by uprzyjemnić sobie monotonną podróż przez pola.
– Widziałem was z daleka, bo miałem zawiadomić cię o posiłku –
kontynuował brat Almar. – Długo pozostawałeś niewzruszony,
chyba dopóki nie wymierzyli pierwszego ciosu, prawda? Ale ach, cóż
to był widok! – Gdy to mówił, wyglądał jakby chciał klasnąć
w dłonie z uciechy, za nic mając sobie fakt, że radowanie się
cudzym nieszczęściem nie przystoi słudze Stwórcy. – Mieli
szczęście, biedacy. Ich trzech z mieczami, ty jeden, z motyką.
Mieli szczęście, że użyłeś tępego końca. Zlałeś ich jak
bezpańskie kundle zwykłym kijem.
– To o niczym nie świadczy.
– Może to i za mało na osąd, ale przecież się nie myliłem,
prawda? – Pulchny zakonnik wzruszył ramionami. – Ale nie
poszedłem za tobą, żeby powspominać. Kiedy opuściłeś Henlę,
już wiedziałem, co się święci, bo nigdy nie zrezygnowałeś z
uczestnictwa. Poszedłem zobaczyć, czy niczego nie zapomniałeś i
całe szczęście, że to zrobiłem. Proszę. – Wysunął przed
siebie bure zawiniątko. Dopiero wtedy Juven rozpoznał węźlasty
materiał habitu.
– Nie mogę. – Mężczyzna aż cofnął się o krok, zaskoczony.
– Noszę miecz...
– Co jest lekkomyślne w tych czasach – przerwał brat Almar. –
Ale rozumiem, że konieczne. Nie wiem, co się święci, ale poznałem
cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie chwyciłbyś za niego
bez powodu. Kult Stwórcy chronił cię przez ostatnie lata, kiedy
uciekałeś i próbowałeś zapomnieć zamknięty w klasztornych
murach o swojej przeszłości i o nieszczęściach, jakie dzieją się
teraz na naszych ziemiach. Teraz, kiedy wyruszasz w drogę, aby
zamiast o tym zapomnieć, będziesz to próbował naprawić,
potrzebujesz tej ochrony znacznie bardziej. I bardziej na nią
zasługujesz.
– Habit to nie zbroja.
– Ależ tak, w pewnym sensie. Nawet Strażnicy Imperialni mają
szacunek dla religii, nie zaczepią bez powodu zakonnika, chyba że
takie tępe podrostki jak tamci. Wierzę, że cokolwiek masz zamiar
uczynić, twoje zamiary są dobre. A Stwórca popiera dobre chęci.
Na pewno wspomoże cię na twej drodze, a na razie, pomoże ci, dając
tę osłonę. Skryj pod habitem miecz i zamiary, inaczej Straż
Imperialna może zastąpić ci drogę zbyt wcześnie. A to, żebyś
dotarł do jej kresu, jest ważne dla nas wszystkich, czyż nie?
Juven z wahaniem odebrał zawiniątko. Znajoma szorstkość materiału
napełniła serce spokojem. Za radą brata Almara wziął ze stajni
starego wałacha, którego używali przy pracy w polu i, nim
przebrzmiały ostatnie dźwięki pożegnalnej pieśni na koniec
Henli, członek legendarnej grupy zwanej niegdyś Szesnastką był
już daleko w drodze.
*
Do dwudziestej rocznicy Rzezi pod Mer Uven pozostały jeszcze trzy
dni, lecz wyglądało na to, że żałoba w mieście trwa już od
jakiegoś czasu.
Ludzie przywdziali ciemne ubrania i ponure miny, przemierzali równe,
odnowione drogi w niemal kompletnym milczeniu. Ktoś zatrzymywał się
czasem, aby dłużej popatrzeć na odznaczające się na tle
zachmurzonego nieba wieże cytadeli – odzyskanej i utraconej w
ciągu jednego dnia. Zostawiano też kwiaty, wszędzie gdzie popadło.
Na schodach domów, na parapetach, pod drzwiami budowli publicznych i
zwykłych karczm, wrzucano je nawet do rynsztoków. Ich słodki
zapach wypełniał powietrze, ale nie był przyjemny, raczej mdły i
przytłaczający.
Siril otulił się mocniej płaszczem, chroniąc przed porywistym
wiatrem. Zdawało mu się, że zimne podmuchy nie niosą ze sobą
zwykłego miejskiego pyłu, lecz resztki popiołu. Czuł popiół
wdzierający się pod powieki i drażniący oczy, czuł jego gorzki
posmak w ustach. Ale to było niemożliwe, minęło zbyt wiele lat, a
Mer Uven odbudowano. Na spalonych ruinach ponownie wzniesiono jego
jasne i dumne mury, a deszcze dawno wypłukały krew z ulic. A mimo
to pozostawało wrażenie, że krew i ogień na zawsze wsiąknęły w
to miasto. Jakby śmierć na stałe się tu zadomowiła i teraz gnała
radośnie między budynkami, tańcząc na wietrze wypełnionym
zapachem kwiatów i widmem popiołów.
Nie powinien tu być. Nie chciał. Miał jednak wrażenie, że
ostatnio nie posiada własnej woli. Jakby coś, do tej pory uśpione
w jego wnętrzu, nagle obudziło się i przejęło kontrolę nad
ciałem.
I teraz ta obca, zapomniana część Sirila pokierowała jego kroki w
górę ulicy, w stronę, gdzie kiedyś wznosiła się świątynia.
To była jedyna nieodbudowana część miasta, na okrągłym placu
wciąż wyrastał osmalony szkielet zburzonych ścian. Nowa władza
postanowiła zostawić ruinę tak, jak była, tworząc jakby ponury
pomnik upamiętniający bezwzględność Talleńskich „wyzwolicieli”
Mar Uven. Tu składano najwięcej kwiatów. Czarne od sadzy, krzywe
zębiska murów przebijały się przez prawdziwe morze kolorowych
płatków, co dawało wrażenie jakby jakiś ponury stwór z wnętrza
ziemi próbował połknąć łąkę.
Ludzie wyraźnie omijali to miejsce, może zimny wiatr zawodzący
głucho w szczelinach zbyt bardzo przywodził na myśl jęki
umierających ludzi, może słodki zapach składanych w ofierze
bukietów zbyt mdlił, a może to złudzenie, że resztki popiołu
wdzierają się płuc dopadło nie tylko Sirila.
Przy ruinach stał tylko jeden człowiek, milczący i przygarbiony.
Sirilowi na moment serce zabiło mocniej, gdy pomyślał, że to może
być ktoś z ich Szesnastki. Nie wiedział, czy to strach, czy
nadzieja przyspieszyły mu tętno, ale przez moment widział tylko tę
sylwetkę, otuloną całkowicie przez szarpany silnymi podmuchami
płaszcz. W końcu mężczyzna odwrócił się, by odejść i jego
twarz okazała się obca.
Mimo to nieznajomy, mijając go, skinął mu lekko głową. Być może
rozpoznał Sirila, może walczyli u swego boku tu, pod Mer Uven. Tak,
na pewno. Nie musieli się zresztą nawet nigdy spotkać,
wystarczało, że każdy z nich w oczach drugiego dostrzegał odbicie
swoich własnych – pełnych żalu i palącego poczucia winy.
Ale to przecież nie była wina Sirila. Nie to, nie świątynia. Nie
on wydał polecenie, nawet o nim nie wiedział, nie miał prawa go
usłyszeć, zajęty walką w całkowicie innym rejonie miasta.
A jednak słyszał w głowie echo tych słów.
„Spalić. Spalić do cna.”
Czy wydałby ten sam rozkaz, będąc na miejscu tamtego dowódcy?
Gdyby wiedział wtedy tyle, co on, czy oparłby się pokusie
skończenia wszystkiego tu i teraz?
Takie rozważania nie miały sensu.
Może przyczynił się pośrednio do tej wielkiej tragedii, ale
przecież nie mógł się obwiniać o wszystko, o każdą porażkę i
błędną decyzję. Dość miał na sumieniu własnych grzechów,
żeby brać na barki także cudze.
Chciał już odejść, kiedy coś przyciągnęło jego uwagę. Wśród
kwiatów ktoś zostawił niewielkiego, trochę niesprawnie
wyrzeźbionego w drewnie konika. Zabawka, stara, dziecięca zabawka.
Należała do jakiegoś dziecka, które przedwcześnie pogrzebał
zawalony dach płonącej świątyni? Nie, to bez sensu. Pewnie któraś
z kobiet chcących złożyć hołd poległym przyprowadziła swoją
pociechę i przedmiot zwyczajnie wypadł z niewprawnych, dziecięcych
rączek, albo zbyt płytkiej kieszeni. Malec pewnie zalewał się
łzami za zgubioną zabawką, ale uspokoi się szybko, bo ojciec
obieca wystrugać nową. To niemożliwe, żeby po dwudziestu latach
jakiś rodzic przypomniał sobie o starym koniku, którym nie miał
się kto bawić i postanowił porzucić go na tej wspólnej mogile.
– Wydaje mi się, że nie jest dla ciebie.
Siril drgnął, słysząc dziewczęcy głos zza pleców i z
zawstydzeniem zdał sobie sprawę, że ściska kawałek drewna w
palcach.
– Nie chciałem... – Odchrząknął. – Nie chciałem go
zabierać – sprostował i odwrócił się, żeby spojrzeć na swoją
rozmówczynię. Okazała się bardzo młoda, nie więcej niż
osiemnastoletnia, więc z pewnością nie mogła pamiętać Rzezi pod
Mer Uven. Surowa sukienka i narzucona na ramiona opończa grafitowego
koloru dodawały jej powagi, lecz szczupła, blada twarz okolona
brązowymi lokami nie została jeszcze zbyt mocno poznaczona trudami.
W jasnych oczach malowała się młodzieńcza naiwność, choć
delikatne usta nosiły ślad zaciętości. W wąskich dłoniach
ściskała niewielki bukiet fiołków.
– Straciłeś tu kogoś? – zapytała.
Siril w pierwszym momencie pomyślał o Tanedzie, jedynej bliskiej mu
osobie, która tu zginęła. Ale potem przypomniał sobie o Terro,
którego widmo tej porażki ostatecznie pchnęło do zaciśnięcia
pętli wokół własnej szyi. O Fandrilu, który stracił rozum i
poczucie rzeczywistości i Juvenie, który zamiast w murach
szaleństwa ukrył się w murach klasztoru. O tym, jak drogi ich
wszystkich, ludzi bliskich mu niczym bracia, musiały rozejść się
w różne strony.
O Elorze, bo przecież chociaż żyła, pod Mer Uven utracił ją
bezpowrotnie.
– Tak – odpowiedział w końcu krótko. – A ty?
Dziewczyna pokręciła głową z lekkim uśmiechem.
– Nie, nie zginął tu nikt kogo znałam, chyba nawet nikt, kogo
mogłabym poznać. Nie pochodzę stąd. Ale to nie są kwiaty dla
zmarłych. – Wysunęła bukiecik fiołków. – To znaczy, dla nich
też. Ale nie dla ofiar, dla walczących. Za ich odwagę i
poświęcenie. Działali w dobrej wierze, nawet jeśli popełnili
błąd. Ale zaryzykowali, stanęli do walki. Lepiej jest popełnić
błąd, niż stać bezczynnie.
– Nawet tak fatalny w skutkach?
– Tak. Ja sądzę, że tak.