niedziela, 15 grudnia 2013

Rozdział III

 Od ścian ciągnęło chłodem.
Przez stare, nieszczelne drzwi do wnętrza ciasnego pokoju wdzierały się przytłumione dźwięki. O tej porze nie dochodziły tu odgłosy niczyich kroków, jedynie monotonna melodia pieśni na cześć Stwórcy niosła się pustym korytarzem od głównej kaplicy.
Juven stał nieruchomo, mrużąc oczy w nikłym świetle kaganka, gdyż w pomieszczeniu nie było okien. Zimna, naga cela, wyposażona tylko w wąskie łóżko i niską szafkę ze starego, mocnego drewna symbolizowała skromność i pokorę mnichów.
Mężczyzna w zamyśleniu wodził palcami po chropowatej ścianie. Zdawała się do niego szeptać, jakby słowa modlitwy wsiąknęły w nią głęboko, i teraz, wibrując, powtarzała śpiewne inkantacje swym kamiennym głosem.
Własnoręcznie układał te cegły, osiemnaście lat temu, gdy przybył tu w poszukiwania schronienia i spokoju. Sam pomagał odbudować klasztor, a razem z nim chciał odbudować też siebie. A za tymi ścianami, przesiąkniętymi chłodem i religijnymi pieśniami, zamurował swoją przeszłość.
Ale nie do końca.
Powinien był tę przeszłość zniszczyć, spalić, a to, czego nie zajmą płomienie, zakopać najgłębiej, jak się dało. Ale nie potrafił się na to zdobyć. Jedyne, co mógł zrobić, to odgrodzić się od niej na czas dnia, który w całości poświęcał pracy i modlitwie dla uczczenia Stwórcy, a nocami uparcie wracać do wspomnień.
Dziś było inaczej. Dziś opuścił Henlę, w której uczestniczył zawsze, nawet przytłoczony chorobą. Kilkugodzinne klęczenie na twardej posadzce, skandowanie inkantacji zdrętwiałymi ustami dawały poczucie odkupienia, oczyszczenia, którego tak bardzo pragnął.
Ale tego dnia zasłonił się wyjątkowo złym samopoczuciem, gdyż jego myśli błądziły zupełnie gdzie indziej.
Ściany wyszeptywały mu słowa nuconych modłów i Juvenowi zdawało się, że widma zamkniętej za nimi przeszłości wkradają się w takt monotonnej melodii.
W końcu oderwał dłoń od zimnej powierzchni. Podjąwszy decyzję, odsunął drewnianą szafkę i chwycił pierwszą z obluzowanych cegieł. Nieprzytwierdzone zaprawą wychodziły gładko, odstawiał je cicho i ostrożnie, jak wiele razy wcześniej podczas bezsennych nocy. Teraz nie usłyszałby go żaden z braci, gdyż wszyscy uczestniczyli w cotygodniowej Henli, lecz i tak każdy głośniejszy stukot sprawiał, że mężczyźnie serce podjeżdżało do gardła. Wreszcie otwór stał się na tyle duży, że mógł sięgnąć do wnętrza i wydobyć opatulone stęchłymi szmatami zawiniątko. Po chwili wahania wydobył też drugie, długie i wąskie i odłożył je ostrożnie na łóżko. Spod starych koców wychynęła lśniąca stal, którą pogładził odruchowo palcami, zaraz jednak wrócił do poprzedniego pakunku. Ostrożnie odsunął nadżarty czasem materiał, odsłaniając kilka plików niedbale pozszywanych kartek. Cienki, pożółkły pergamin niemal rozsypywał się w dłoniach, atrament w wielu miejscach wyblakł, lub się rozmazał, a gdzieniegdzie między pociągnięciami czarnego tuszu wplatały się rdzawe plamy krwi.
Szukając ostatniego listu od Evanathiela, Juven prześlizgiwał się wzrokiem po innych wiadomościach od dawnych towarzyszy, a także po własnych, koślawych literach, które stawiał całe wieki temu, za czasów świetności słynnej Szesnastki.

Dzień 29
To nasz pierwszy większy sukces. Zatrzymaliśmy nieduży transport jadący z zaopatrzeniem dla żołnierzy Imperium na wschodnim froncie. Szczur zdobył informacje, a my w zorganizowanej zasadzce wyrżnęliśmy eskortę. Evanathiel chciał początkowo oszczędzić pozostałych: woźniców, każdego, kto się poddał, ale nie mogliśmy ryzykować.
Niech nam Stwórca przebaczy, wszystko dla wyższego celu.

Dzień 127
Dzisiaj wiatry okazały się niepomyślne. Natrafiono na nasz trop i, aby uniknąć ataku ze strony żołnierzy, musieliśmy porzucić całe zdobyte uzbrojenie dla naszych ludzi i salwować się niechlubną ucieczką. Wszyscy są cali, lecz w paskudnych nastrojach. Ale Evanathiel nie traci ducha. Jego wiara potrafi czynić cuda, więc liczę, że wkrótce morale znowu się polepszy i wyjdziemy na prostą.
Sanzo i Vega jak zwykle wyciągnęli alkohol jakby z podziemi i teraz wszyscy zapijają gorzką porażkę słodkim winem. Ja modlę się do Stwórcy, aby nie odwrócił się od nas i dał nam siłę na przetrwanie ciężkich czasów.

Dzień 67,
Połączenie sił przyniosło oczekiwane skutki, wybiliśmy oddział...

...Lorik został ranny, ale ma duże szanse...

...Dzień 143...

...Evanathiel nie traci nadziei...

Drogi Juvenie,
Z przykrością donoszę, że nasz drogi przyjaciel Terro powiesił się zeszłej zimy...

...Obawiam się, że ten list też nie zawiera dobrych wiadomości...

...Sanzo donosi, że sojusznicy zaczynają odwracać się od Galdoru...

...Niedawno Galdor wspierany przez armię Nelvadu odniósł wielkie zwycięstwo, co daje nam nadzieję na...

...Stoimy w martwym punkcie, żadna ze stron nie ma sił na kontynuowanie walk, ale nie chce też iść na ugodę...

Wreszcie, wśród sterty starych listów i fragmentów pisanego przed laty dziennika znalazł to, czego szukał.
Wiadomość otrzymał kilka miesięcy temu. Była krótsza niż poprzednie i znacznie bardziej enigmatyczna, ale spędzała Juvenowi sen z powiek już od długiego czasu. Myślał o niej, gdy wyzłociły się kłosy zboża w letnim słońcu. Myślał, gdy korony drzew spłonęły szkarłatem i kiedy jesienny wiatr strącił z nich liście. Myślał dalej, obserwując jak mróz ścina martwą ziemię. I wiedział, że teraz, gdy śnieżna pokrywa zaczęła odsłaniać połacie brunatnej gleby, nadszedł czas na podjęcie decyzji.
Odwinął koce otulające miecz i z namysłem zważył go w dłoni. Nie posługiwał się nim od dawna, lecz wciąż był ostry – pielęgnowany na równi z poczuciem winy podczas bezsennych nocy, ciągle znajdował się w stanie gotowym do użytku.
Juven westchnął i oparł broń o brzeg łóżka, po czym ukrył twarz w szorstkich od pracy dłoniach.
– Wskaż mi drogę – poprosił cicho. – Zawsze zdawało mi się, że postępuję słusznie, ale nigdy tak naprawdę nie słuchałem twego głosu. Teraz słucham. Pokieruj mną, wskaż mi słuszny wybór.
Przez chwilę trwał tak z przymkniętymi powiekami, słysząc jedynie niosące się echem po korytarzu modlitewne pieśni.
Nagle drgnął, gdy zdało mu się, że poczuł nagły podmuch chłodnego powietrza, a zaraz potem rozległ się szczęk metalu.
Otworzył oczy. Miecz leżał na kamiennej podłodze u jego stóp, w klindze odbijał się płomyk lichego kaganka.
Decyzja zapadła.
*
Henla miała trwać jeszcze co najmniej dwie godziny, więc mógł opuścić mury klasztoru niezauważony. Dźwięk jego kroków zlewał się z echem pieśni krążącym po kamiennych korytarzach.
Stare ubrania wciąż na niego pasowały, mimo że surowo trzymał się zasad postu. Wielogodzinna, fizyczna praca w polu i przy rąbaniu drewna pozwoliła mu jednak zachować potężną, barczystą sylwetkę z czasów młodości. Ale zwykła koszula i proste spodnie zdawały się zupełnie nieadekwatne, obce. Dotyk lnianego materiału na skórze, zamiast znajomej szorstkości burego habitu, wydawał mu się wręcz obrzydliwy, obślizgły. Dawał nieprzyjemne wrażenie odsłonięcia, nagości. Do tego miecz okropnie ciążył przy pasie.
„Tak właśnie musiały prorokowi naszemu, Naonahowi, ciążyć kamienie na barkach, gdy wnosił je na szczyt góry Abwer, aby tam własnoręcznie wznieść pierwszą świątynię na cześć Stwórcy. Pozostaje wierzyć, że mój cel jest równie wzniosły”, pomyślał Juven, odruchowo poprawiając rzemień przerzuconego przez ramię tobołka.
Podróż pustym korytarzem ciągnęła się w nieskończoność, zimne ściany zdawały się nawoływać do powrotu, mamić wizją spokoju wśród monotonnych pieśni i oczyszczającej pracy w wilgotnej glebie.
Ale Juven wiedział, że tego spokoju nie zazna, dopóki ziemia, w której pracuje, nie będzie znowu jego ziemią, nie będzie ziemią wolnego Tallenu.
Wreszcie wyszedł na prostokątny wirydarz, z trzech stron otoczony pustymi krużgankami. Dzień był wyjątkowo ponury. Chmury przysłaniające niebo miały tę samą barwę popiołu, co kamienne mury klasztoru. W powietrzu unosiła się chłodna mgła, która natychmiast przylgnęła do ciała całunem wilgoci i przejęła zimnem.
Juven zadrżał i pożałował, że przyjdzie mu podróżować w zbyt lekkim na wczesnowiosenną porę stroju. Nie mógł jednak założyć habitu, to byłoby świętokradztwo.
Żaden z braci zakonnych nie mógł nosić broni, nie wspominając już o przelaniu jakiejkolwiek krwi, nawet i w najsłuszniejszej sprawie.
Rzucił ostatnie spojrzenie na surową budowlę, która dawała mu schronienie przez ostatnie osiemnaście lat i już miał ruszyć przed siebie, gdy drzwi, przez które przed chwilą wyszedł, otwarły się.
– Paskudny dzień na pieszą wycieczkę, bracie. – Brat Almar posłał mężczyźnie jeden ze swoich dobrotliwych uśmiechów i podszedł bliżej, ściskając pod pachą jakieś zawiniątko.
Juven spiął się i przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w pulchną postać starego zakonnika, który odpowiedział na to życzliwym spojrzeniem.
– Nie wybieram się na wycieczkę. Odchodzę – odpowiedział w końcu, z trudem wydobywając słowa ze ściśniętego gardła.
– Tak, tak, widzę... – Starszy mnich westchnął ciężko. – Cieszę się, że w końcu się zdecydowałeś. Ta decyzja zżerała cię od środka przez ostatnie kilka miesięcy. Tak, tak – dodał z chytrym błyskiem w oku. – Jeszcze nie oślepłem całkiem. Wiele widzę, więcej, niż myślisz. Na całe szczęście mało mówię. Wybuchłaby pewnie duża sensacja, gdyby wyszło na jaw, kto przez tyle lat krył się pod naszym dachem.
– Wiesz – wykrztusił Juven, lecz zamiast strachu poczuł jedynie zaskoczenie. – Od jak dawna?
– Prawie od początku – przyznał brat Almar spokojnie. – Nie spędziłem w klasztorze całego życia, tak jak niektórzy nasi bracia. Trochę pobyłem w świecie, trochę zasłyszałem... Dane mi raz było nocować w karczmie, gdzie słynna Szesnastka świętowała zwycięstwo. Niewielu widziało wasze twarze, a po latach ciężko je przywołać... Cóż, na początku nie miałem pewności. Chyba rozwiałeś moje wątpliwości pierwszej wiosny po przybyciu. Pamiętasz? Pracowałeś sam w polu, kiedy zaczepiło cię trzech chłystków, w płaszczach strażników tak czyściutkich, że musiały wyjść prosto spod igły krawca.
Pamiętał. Dzień był podobny do tego, mglisty i ponury, a grupa podrostków upatrzyła sobie samotnego zakonnika jako ofiarę drwin, by uprzyjemnić sobie monotonną podróż przez pola.
– Widziałem was z daleka, bo miałem zawiadomić cię o posiłku – kontynuował brat Almar. – Długo pozostawałeś niewzruszony, chyba dopóki nie wymierzyli pierwszego ciosu, prawda? Ale ach, cóż to był widok! – Gdy to mówił, wyglądał jakby chciał klasnąć w dłonie z uciechy, za nic mając sobie fakt, że radowanie się cudzym nieszczęściem nie przystoi słudze Stwórcy. – Mieli szczęście, biedacy. Ich trzech z mieczami, ty jeden, z motyką. Mieli szczęście, że użyłeś tępego końca. Zlałeś ich jak bezpańskie kundle zwykłym kijem.
– To o niczym nie świadczy.
– Może to i za mało na osąd, ale przecież się nie myliłem, prawda? – Pulchny zakonnik wzruszył ramionami. – Ale nie poszedłem za tobą, żeby powspominać. Kiedy opuściłeś Henlę, już wiedziałem, co się święci, bo nigdy nie zrezygnowałeś z uczestnictwa. Poszedłem zobaczyć, czy niczego nie zapomniałeś i całe szczęście, że to zrobiłem. Proszę. – Wysunął przed siebie bure zawiniątko. Dopiero wtedy Juven rozpoznał węźlasty materiał habitu.
– Nie mogę. – Mężczyzna aż cofnął się o krok, zaskoczony. – Noszę miecz...
– Co jest lekkomyślne w tych czasach – przerwał brat Almar. – Ale rozumiem, że konieczne. Nie wiem, co się święci, ale poznałem cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie chwyciłbyś za niego bez powodu. Kult Stwórcy chronił cię przez ostatnie lata, kiedy uciekałeś i próbowałeś zapomnieć zamknięty w klasztornych murach o swojej przeszłości i o nieszczęściach, jakie dzieją się teraz na naszych ziemiach. Teraz, kiedy wyruszasz w drogę, aby zamiast o tym zapomnieć, będziesz to próbował naprawić, potrzebujesz tej ochrony znacznie bardziej. I bardziej na nią zasługujesz.
– Habit to nie zbroja.
– Ależ tak, w pewnym sensie. Nawet Strażnicy Imperialni mają szacunek dla religii, nie zaczepią bez powodu zakonnika, chyba że takie tępe podrostki jak tamci. Wierzę, że cokolwiek masz zamiar uczynić, twoje zamiary są dobre. A Stwórca popiera dobre chęci. Na pewno wspomoże cię na twej drodze, a na razie, pomoże ci, dając tę osłonę. Skryj pod habitem miecz i zamiary, inaczej Straż Imperialna może zastąpić ci drogę zbyt wcześnie. A to, żebyś dotarł do jej kresu, jest ważne dla nas wszystkich, czyż nie?
Juven z wahaniem odebrał zawiniątko. Znajoma szorstkość materiału napełniła serce spokojem. Za radą brata Almara wziął ze stajni starego wałacha, którego używali przy pracy w polu i, nim przebrzmiały ostatnie dźwięki pożegnalnej pieśni na koniec Henli, członek legendarnej grupy zwanej niegdyś Szesnastką był już daleko w drodze.
*
Do dwudziestej rocznicy Rzezi pod Mer Uven pozostały jeszcze trzy dni, lecz wyglądało na to, że żałoba w mieście trwa już od jakiegoś czasu.
Ludzie przywdziali ciemne ubrania i ponure miny, przemierzali równe, odnowione drogi w niemal kompletnym milczeniu. Ktoś zatrzymywał się czasem, aby dłużej popatrzeć na odznaczające się na tle zachmurzonego nieba wieże cytadeli – odzyskanej i utraconej w ciągu jednego dnia. Zostawiano też kwiaty, wszędzie gdzie popadło. Na schodach domów, na parapetach, pod drzwiami budowli publicznych i zwykłych karczm, wrzucano je nawet do rynsztoków. Ich słodki zapach wypełniał powietrze, ale nie był przyjemny, raczej mdły i przytłaczający.
Siril otulił się mocniej płaszczem, chroniąc przed porywistym wiatrem. Zdawało mu się, że zimne podmuchy nie niosą ze sobą zwykłego miejskiego pyłu, lecz resztki popiołu. Czuł popiół wdzierający się pod powieki i drażniący oczy, czuł jego gorzki posmak w ustach. Ale to było niemożliwe, minęło zbyt wiele lat, a Mer Uven odbudowano. Na spalonych ruinach ponownie wzniesiono jego jasne i dumne mury, a deszcze dawno wypłukały krew z ulic. A mimo to pozostawało wrażenie, że krew i ogień na zawsze wsiąknęły w to miasto. Jakby śmierć na stałe się tu zadomowiła i teraz gnała radośnie między budynkami, tańcząc na wietrze wypełnionym zapachem kwiatów i widmem popiołów.
Nie powinien tu być. Nie chciał. Miał jednak wrażenie, że ostatnio nie posiada własnej woli. Jakby coś, do tej pory uśpione w jego wnętrzu, nagle obudziło się i przejęło kontrolę nad ciałem.
I teraz ta obca, zapomniana część Sirila pokierowała jego kroki w górę ulicy, w stronę, gdzie kiedyś wznosiła się świątynia.
To była jedyna nieodbudowana część miasta, na okrągłym placu wciąż wyrastał osmalony szkielet zburzonych ścian. Nowa władza postanowiła zostawić ruinę tak, jak była, tworząc jakby ponury pomnik upamiętniający bezwzględność Talleńskich „wyzwolicieli” Mar Uven. Tu składano najwięcej kwiatów. Czarne od sadzy, krzywe zębiska murów przebijały się przez prawdziwe morze kolorowych płatków, co dawało wrażenie jakby jakiś ponury stwór z wnętrza ziemi próbował połknąć łąkę.
Ludzie wyraźnie omijali to miejsce, może zimny wiatr zawodzący głucho w szczelinach zbyt bardzo przywodził na myśl jęki umierających ludzi, może słodki zapach składanych w ofierze bukietów zbyt mdlił, a może to złudzenie, że resztki popiołu wdzierają się płuc dopadło nie tylko Sirila.
Przy ruinach stał tylko jeden człowiek, milczący i przygarbiony. Sirilowi na moment serce zabiło mocniej, gdy pomyślał, że to może być ktoś z ich Szesnastki. Nie wiedział, czy to strach, czy nadzieja przyspieszyły mu tętno, ale przez moment widział tylko tę sylwetkę, otuloną całkowicie przez szarpany silnymi podmuchami płaszcz. W końcu mężczyzna odwrócił się, by odejść i jego twarz okazała się obca.
Mimo to nieznajomy, mijając go, skinął mu lekko głową. Być może rozpoznał Sirila, może walczyli u swego boku tu, pod Mer Uven. Tak, na pewno. Nie musieli się zresztą nawet nigdy spotkać, wystarczało, że każdy z nich w oczach drugiego dostrzegał odbicie swoich własnych – pełnych żalu i palącego poczucia winy.
Ale to przecież nie była wina Sirila. Nie to, nie świątynia. Nie on wydał polecenie, nawet o nim nie wiedział, nie miał prawa go usłyszeć, zajęty walką w całkowicie innym rejonie miasta.
A jednak słyszał w głowie echo tych słów.
„Spalić. Spalić do cna.”
Czy wydałby ten sam rozkaz, będąc na miejscu tamtego dowódcy? Gdyby wiedział wtedy tyle, co on, czy oparłby się pokusie skończenia wszystkiego tu i teraz?
Takie rozważania nie miały sensu.
Może przyczynił się pośrednio do tej wielkiej tragedii, ale przecież nie mógł się obwiniać o wszystko, o każdą porażkę i błędną decyzję. Dość miał na sumieniu własnych grzechów, żeby brać na barki także cudze.
Chciał już odejść, kiedy coś przyciągnęło jego uwagę. Wśród kwiatów ktoś zostawił niewielkiego, trochę niesprawnie wyrzeźbionego w drewnie konika. Zabawka, stara, dziecięca zabawka. Należała do jakiegoś dziecka, które przedwcześnie pogrzebał zawalony dach płonącej świątyni? Nie, to bez sensu. Pewnie któraś z kobiet chcących złożyć hołd poległym przyprowadziła swoją pociechę i przedmiot zwyczajnie wypadł z niewprawnych, dziecięcych rączek, albo zbyt płytkiej kieszeni. Malec pewnie zalewał się łzami za zgubioną zabawką, ale uspokoi się szybko, bo ojciec obieca wystrugać nową. To niemożliwe, żeby po dwudziestu latach jakiś rodzic przypomniał sobie o starym koniku, którym nie miał się kto bawić i postanowił porzucić go na tej wspólnej mogile.
– Wydaje mi się, że nie jest dla ciebie.
Siril drgnął, słysząc dziewczęcy głos zza pleców i z zawstydzeniem zdał sobie sprawę, że ściska kawałek drewna w palcach.
– Nie chciałem... – Odchrząknął. – Nie chciałem go zabierać – sprostował i odwrócił się, żeby spojrzeć na swoją rozmówczynię. Okazała się bardzo młoda, nie więcej niż osiemnastoletnia, więc z pewnością nie mogła pamiętać Rzezi pod Mer Uven. Surowa sukienka i narzucona na ramiona opończa grafitowego koloru dodawały jej powagi, lecz szczupła, blada twarz okolona brązowymi lokami nie została jeszcze zbyt mocno poznaczona trudami. W jasnych oczach malowała się młodzieńcza naiwność, choć delikatne usta nosiły ślad zaciętości. W wąskich dłoniach ściskała niewielki bukiet fiołków.
– Straciłeś tu kogoś? – zapytała.
Siril w pierwszym momencie pomyślał o Tanedzie, jedynej bliskiej mu osobie, która tu zginęła. Ale potem przypomniał sobie o Terro, którego widmo tej porażki ostatecznie pchnęło do zaciśnięcia pętli wokół własnej szyi. O Fandrilu, który stracił rozum i poczucie rzeczywistości i Juvenie, który zamiast w murach szaleństwa ukrył się w murach klasztoru. O tym, jak drogi ich wszystkich, ludzi bliskich mu niczym bracia, musiały rozejść się w różne strony.
O Elorze, bo przecież chociaż żyła, pod Mer Uven utracił ją bezpowrotnie.
– Tak – odpowiedział w końcu krótko. – A ty?
Dziewczyna pokręciła głową z lekkim uśmiechem.
– Nie, nie zginął tu nikt kogo znałam, chyba nawet nikt, kogo mogłabym poznać. Nie pochodzę stąd. Ale to nie są kwiaty dla zmarłych. – Wysunęła bukiecik fiołków. – To znaczy, dla nich też. Ale nie dla ofiar, dla walczących. Za ich odwagę i poświęcenie. Działali w dobrej wierze, nawet jeśli popełnili błąd. Ale zaryzykowali, stanęli do walki. Lepiej jest popełnić błąd, niż stać bezczynnie.
– Nawet tak fatalny w skutkach?
– Tak. Ja sądzę, że tak.



9 komentarzy:

  1. No i przeczytałem również ten rozdział. Jest ciekawie, pomału odsłaniasz tajemnicę rzezi, a przy okazji zdradzasz coraz więcej szczegółów na temat kultury świata przedstawionego. Mam nadzieję, że w końcu stworzą one spójną całość, bo na razie mam chaos w głowie (sprawa narodowa w czasach pseudośredniowiecza? Imperium pozwala zostawiać kwiaty na cześć ofiar rzezi? pobożny Juven w ważnej sprawie zdaje się na gusło?).

    Czas na czepianie się.

    "(...) A gdzieniegdzie między pociągnięciami czarnego tuszu wplatały się rdzawe plamy krwi." Nie czasem między pociągnięcia?

    "Odwinął koce otulające miecz i z namysłem zważył go w dłoni. Nie posługiwał się nim od dawna, lecz wciąż był ostry (...)" Poznał to, ważąc go? Dobry jest.

    "Stare ubrania wciąż na niego pasowały, mimo że surowo trzymał się zasad postu. Wielogodzinna, fizyczna praca w polu i przy rąbaniu drewna pozwoliła mu jednak zachować potężną, barczystą sylwetkę z czasów młodości. Ale zwykła koszula i proste spodnie zdawały się zupełnie nieadekwatne, obce." Chyba ci tu trochę logika umknęła. Rozumiem, że nie schudł mimo postu. Nie rozumiem, skąd "jednak" w następnym zdaniu. Nie schudł, a jednak zachował sylwetkę? Gdzie tu jakakolwiek sprzeczność? Następnie używasz "ale", niby poprawnie, ALE. Trudno zrozumieć, do czego to "ale" się odnosi, bo trzeba się cofnąć aż o kilka zdań (ubrania pasowały, ale były nieodpowiednie). W dodatku nawet gdyby nie uchybienie w logice, które ci wskazałem, to aż takie nawarstwienie przeciwstawień (A, mimo że B. Jednak C. Ale D.) chyba i tak mogłoby mnie przyprawić o zawroty głowy.

    "W jasnych oczach malowała się młodzieńcza naiwność, choć delikatne usta nosiły ślad zaciętości." Szkoda, że w gruncie rzeczy czytelnik nie dowiaduje się, na podstawie jakich cech wyglądu oczu i ust dziewczyny Siril wysnuwa takie wnioski co do jej charakteru. W ogóle cały fragment o twarzy dziewczyny nieco uderza po ryju nakazem, co należy o niej myśleć. Moim zdaniem lepszy byłby sam opis, interpretacje Sirila mogłyby być ewentualnie po lub przed nim, wyraźnie oddzielone.

    "– Straciłeś tu kogoś? – zagaiła." To "zagaiła" to moim zdaniem najgorszy stylistycznie moment wszystkiego, co na tym blogu do tej pory opublikowałaś. Po co ten kolokwializm w samym środku dramatycznej sceny? Zwłaszcza że nie jesteśmy w myślach żadnego z bohaterów. Całkowicie niszczy nastrój, jakby ktoś przekłuł balon.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dodam tylko, że epizod z bratem Almarem potwierdza to, co już napisałem - potrafisz tworzyć ciekawe zwroty akcji.

    OdpowiedzUsuń
  3. Khm, też mam nadzieję, że fakty połączą się w spójną całość. Już słyszałam wątpliwości dotyczące patriotyzmu w takich realiach, że ludziom generalnie to jest wszystko jedno, kto nimi rządzi... Zobaczymy, czy uda mi się ideę sprawy narodowej jakoś wybronić.
    Gusło? Chodziło mi raczej o to, że Juven odczytuje to, że miecz samoistnie (albo nie samoistnie, kwestia interpretacji) upada u jego stóp, jako znak od Stwórcy - potwierdzenie, że jego racje są słuszne, bo w końcu sam Stwórca daje mu przyzwolenie przelania krwi w słusznej sprawie. Wydaje mi się, że to właśnie pasuje do tej specyficznej pobożności Juvena, jego charakter zostanie trochę wyraźniej zarysowany w przyszłości, ale wydaje mi się, że ten upadek miecza utwierdza go w przekonaniu, że chce postąpić właściwie.
    Za uwagi techniczne bardzo dziękuję, widzę, że czeka mnie poprawiania ciąg dalszy :) To z "zagaić" mnie trochę zaskoczyło. Ale i dłużej na to patrzę, tym mniej mi się podoba, chyba faktycznie niezbyt szczęśliwy dobór słowa.
    Jeszcze raz dzięki, cieszę się, że mimo niedoskonałości dostrzegasz też pozytywy :)

    OdpowiedzUsuń
  4. No i przeczytałam. Z każdym rozdziałem poznaję bohaterów i z każdym rozdziałem bardziej mi się to podoba.
    Wspominałam już o tym, jak ciekawe i słuszne jest to, że nie czynisz swych bohaterów młodymi a własnie przegranymi ze skazami na psychice?
    W każdej książce dla młodzieży bohaterowie po akcji powieści są szczęśliwi(w większości) przebyte boje, śmierć, wspomnienia nie mają wpływu na ich przyszłe życie, a ty właśnie w nie się wgłębiasz.
    Świetna robota.
    Pozdrawiam,
    Ryx.
    melodie-kalfragoru.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Niezmiernie mi miło, że moje wypociny przypadły Ci do gustu :)
    Nie wysiliłam się na zbyt dużą oryginalność przy kreacji świata, dlatego uznałam, że przynajmniej zacznę opowiadać historię z trochę innego punktu, niż zwykle - nie w czasach ich młodości, podczas gdy dopiero poznawali smak zwycięstwa i porażki i kształtowali siebie i swoją moralność, ale podjęłam opowieść w momencie, w którym dużo czasu minęło od ich niepowodzenia i są już dojrzałymi, w pełni ukształtowanymi ludźmi. Pewnie przez grupę odbiorczą, na blogach dominują głównie bohaterowie w wieku młodzieńczym, rzadko przekraczający trzydziestkę, dlatego cieszę się, że uznałaś kreacje moich postaci za słuszne i przekonujące :)
    Miło było przeczytać Twoją opinię, ogromnie za nią dziękuję, postaram się również w wolnym czasie zajrzeć na Twojego bloga.

    OdpowiedzUsuń
  6. No ale czemu mu ten kwiatek dała :< Czarownicą jest, że wie?

    "Nawet Strażnicy Imperialni mają szacunek dla religii, nie zaczepią bez powodu zakonnika, chyba że takie tępe podrostki, jak tamci." - to mi trochę zgrzytnęło, bo albo prości ludzie boją się gniewu Stwórcy, jak jego sługę wyśmieją, albo nie... Chyba, że byli kompletnie pijani, to by też tłumaczyło dlaczego tak łatwo było ich sprać.

    Nie będę Cię zapewniać, że dobrze mi się czyta w każdym czepialskim komentarzu, bo samo to, że tu siedzę i czytam, i komentuję mówi za siebie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym kwiatkiem to faktycznie, jakoś założyłam, że to, że Siril też walczył jakoś wywnioskowała, ale po bliższym przyjrzeniu się, to nie miała z czego. W przyszłości spróbuję jakoś zmodyfikować ten fragment, dodać jakąś naprowadzającą kwestię w dialogu, czy coś.
      Hm, może niezbyt szczęśliwie to sformułowałam. Nie chodziło mi o lęk przed Stwórcą (Imperium chyba w ogóle będzie miało inną religię), co raczej o pewną niepisaną zasadę szacunku wobec duchownych. Muszę nad tym pomyśleć, jak już będę wiedziała co dokładnie chcę przekazać i czy to ma sens, zastanowię się jak to zrobić.

      Usuń
    2. Wiesz, wydaje mi się, że ta scena jest świetna bez tego "podawania kwiatka". To, że on wie, że to dla niego jest wzruszające - a to, że ona daje mu ten kwiatek dodaje patetyczności w stylu amerykańskich wyciskaczy łez.
      Oki :) Jestem ciekawa, jak Ci to wyjdzie.

      Usuń
  7. "Myślał o niej, gdy wyzłociły się kłosy zboża w letnim słońcu. Myślał, gdy korony drzew spłonęły szkarłatem i kiedy jesienny wiatr strącił z nich liście. Myślał dalej, obserwując jak mróz ścina martwą ziemię"

    Ładnie zaznaczony upływ czasu. Bardzo dobrze też opisana dalsza scena bójki Juvena ze strażnikami, bez przydługich opisów, ale łatwo sobie wyobrazić, co się tam musiało dziać. Trochę frustrujące robi się to, że nadal nic konkretnego nie wiadomo o tej rzezi, ale rozumiem, że kolejne fragmenty będą się odkrywać jak układanka, kawałek po kawałku.

    I zgadzam się, że scena przy spalonych ruinach byłaby lepsza bez wręczania kwiatka. Bohater jest wzruszony, że ktoś jeszcze pamięta o tych wydarzeniach i popiera ich sprawę, a odwiedzająca nawet o tym nie wie i to wystarczy, tak byłoby dobrze. A z podaniem kwiatka robi się łopatologiczne jak cios szpadlem po głowie.

    OdpowiedzUsuń