wtorek, 23 września 2014

Rozdział VI

 Świt spowił las szarością i pasmami mgły. W gałęziach zapanowało poruszenie, rozległ się świergot rozbudzonych ptaków. Było zimno, a niebo na powrót zaczęło przywdziewać żałobne szaty popielatych chmur.
Gdy wyszli spomiędzy drzew, Siril bez słowa wsiadł na konia. Zieleń wysokiej trawy pokrywającej równinę zdawała się blaknąć, stała się równie bezbarwna, jak ten poranek.
Zza piętrzących się na wschodzie gór, w otoczeniu bladej żółci i jasnego różu, wyłaniało się słońce. Pewnie jednak nie będzie mu dane skąpać dzikich, rozległych terenów w swym blasku na długo – pojawił się chłodny, narastający z każdą chwilą wiatr, prawdopodobnie zwiastujący burzę.
Napięcie, jakie wywołały ostatnie wydarzenia uszło z Sirila, pozostawiając po sobie jedynie bezgraniczne znużenie. Przymknął oczy, kołysząc się lekko w dobrze znanym rytmie kroków klaczy. Czuł, jak jej mięśnie płynnie poruszają się pod skórą, czuł coraz mocniejsze podmuchy targające włosy i wiszącą w powietrzu burzę.
I spokój.
Chyba inaczej to sobie wyobrażał. Myślał często o tym dniu i do głowy przychodziły mu tysiące emocji, jakie go wtedy ogarną.
A mimo to odczuwał tylko senność, zmęczenie i spokój.
Wokół nerwowy szelest traw i narastający świst zimnego wiatru. Coraz bardziej ciemniejące niebo i pewny, monotonny rytm końskich kroków.
Spokój...
*
Siril prawie nie zanotował krótkiej wymiany zdań między Elorą i Szczurem ani momentu, w którym ten ostatni zniknął, bezszelestnie wtapiając się w mrok, aby ofiarować im chwilę prywatności.
Owładnęło go dziwne poczucie odrealnienia, jakby nie miał władzy we własnym ciele, odczuwał nienaturalny ciężar własnych kończyn, choć te jakby nie należały do niego. Nie potrafił się zmusić do ruchu ani do wypowiedzenia choćby krótkiego przywitania, zdawało mu się, że pozostaje tylko biernym obserwatorem wydarzeń, na które nie ma wpływu – jak we śnie. Senno-surrealistyczne wrażenie dodatkowo pogłębiało zimne światło gwiazd i – rzucane przez poruszające się na lekkim wietrze gałązki – drobne, ruchliwe cienie.
Bez udziału woli podszedł bliżej szczupłej postaci i parzył, jak jego własna dłoń ostrożnie sięga brzegu kaptura.
Elora nie powstrzymała go ani nie odezwała się słowem, kiedy powolnym ruchem odsłonił jej twarz. Serce waliło mu w piersi, nagle obudził się w nim irracjonalny lęk, że ten niby-sen nagle zmieni się w koszmar i zamiast ukochanej zobaczy przed sobą pysk jakiejś krwiożerczej bestii, która pożre mu serce i ostatnie resztki nadziei.
Oczywiście, tak się nie stało, ale Siril i tak drgnął. Wnętrzności zacisnęły mu się boleśnie, serce zakłuło jak dźgnięte nożem i choć bardzo chciał, nie potrafił oderwać spojrzenia od brzydkiej blizny na lewym policzku Elory. Duża i nieregularna szrama, jak po paskudnej szarpanej ranie, zaczynała się na kości jarzmowej i kończyła tuż przy ustach, odkształcając lekko górną wargę.
– Jak...
– Psy – przerwała, ostro i gniewnie. Siril też poczuł gniew na siebie, że to było pierwsze o co zapytał – jakby to miało teraz tak duże znaczenie. Wiedział, że zupełnie nie od tego chciał zacząć. Ale od czego chciał? Gdzie podjąć coś, co zostało przerwane dwadzieścia lat temu, bezlitośnie ucięte niczym nożem?
Milczał więc niezręcznie, próbując wyłowić jak najwięcej szczegółów jej twarzy w świetle gwiazd. Włosy Elory, krótko ścięte jak u mężczyzny, zszokowały go niemal równie bardzo jak blizna, ale nie chciał na razie pytać. W Tallenie jedynie żebraczki i niektóre kurtyzany strzygły się w ten sposób, ale ubranie Elory nie wskazywało na skrajną biedę, a Siril znał ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nigdy nie zniżyłaby się do sprzedawania własnego ciała. Miał głęboką nadzieję, że to się nie zmieniło. Twarz miała teraz szczuplejszą, a przez to jakby bardziej wyrazistą. Na swój sposób intrygującą, mimo szpecącej szramy.
Elora nigdy nie była piękna, nie w klasycznym sensie. Przedstawiała sobą ten typ prostej, miłej dla oka, choć pospolitej urody. Ale potrafiła być niezwykle czarująca, szczerością, a wręcz pozorną prostotą i naiwnością zjednywała sobie wielu ludzi. Siril dopiero po czasie zdał sobie sprawę, jak bardzo mylne okazało się pierwsze wrażenie. Pod łagodnością kryła ogromną siłę, pod niewinnymi pytaniami wnikliwe obserwacje, a pod uprzejmymi uśmiechami – tajemnice i niedomówienia. I kiedy w końcu to dostrzegł, Elora stała się piękniejsza. Stawała się piękniejsza z każdą rozmową, z każdą mądrą decyzją, każdym dobrym gestem i świadectwem jej niezłomnej postawy.
– Wyglądasz jak gówno – oznajmiła wreszcie, niespodziewanie przerywając ciężką ciszę.
– Miło słyszeć, że zachowałaś swój dziewczęcy urok. – Tym razem łatwo przyszło mu znalezienie głosu. Elora uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi i odczytał to jako niewielkie zwycięstwo.
– Zawsze wydobywałeś ze mnie wszystko, co najlepsze.
– Cóż, na pewno pomogłem ci wyostrzyć język. I poszerzyć słownictwo.
– Sporo podłapałam od chłopaków, ale byłeś znakomitą inspiracją, to prawda.
Teraz Siril też się uśmiechał. Kiedy słowa zaczęły wreszcie trafiać na swoje miejsca, spadł uciskający ciężar, zniknęło paraliżujące poczucie przebywania w koszmarnym śnie, jakby złamali jakąś klątwę.
– Elora... Tęskniłem za tobą. – Teraz zdziwiło go, jak proste było wypowiedzenie na głos tego co od początku kołatało mu się po głowie. Nie miało znaczenia, że słowa zdają się zbyt płytkie i ograniczone, bo przypomniał sobie, że przecież się znają. Znają się tak dobrze, że wszystko co trzeba ona i tak odczyta z jego głosu i wyrazu twarzy.
– Mieszkam niedaleko południowej granicy – odparła. Spojrzał na nią zdziwiony taką odpowiedzią, a ona odwróciła głowę. – To znaczy, że przejechałam prawie cały kraj – wyjaśniła cicho. – To znaczy... – dodała, znów spoglądając mu w oczy i wyciągając rękę, żeby musnąć palcami jego szorstką dłoń. – To znaczy, że ja też.
*
Nad równiną przetoczył się grzmot, tak potężny, że zdawało się, iż powietrze wokół nich zadrgało. Nie łudzili się wizją znalezienia schronienia przed deszczem na tym pustkowiu, ale mimo to zmusili konie do kłusa. Pęd i potężna wichura szarpały włosy i ubrania. Wysokie źdźbła z czasem zaczęły się zmieniać w szorstką darń, przetykaną gdzieniegdzie kępkami dłuższej trawy. Końskie kopyta nie zapadały się już w miękkim gruncie, ziemia stała się twardsza, czasem rozlegał się głośniejszy stuk, gdy podkowy natrafiały na drobne kamienie.
Siril całkowicie skupił się na rytmicznym unoszeniu ciała w siodle i uczuciu świeżego, chłodnego powietrza smagającego twarz.
Rozległ się kolejny ogłuszający grzmot, a ołowiane niebo rozerwał oślepiający blask błyskawicy. Chmury stawały się coraz ciemniejsze i cięższe, jakby pęczniały coraz bardziej. Przeciekły pierwszymi kroplami deszczu – Siril poczuł je na twarzy i dostrzegł, jak wzburzają powierzchnię płytkiego strumyka nieopodal. A potem chmury pękły. W jednym momencie runęła ulewa tak potężna, że w mgnieniu oka przemoczyła ich ubrania i włosy.
Ruszyli wzdłuż kamienistego, porośniętego rzadką szczeciną brzegu w górę potoku, tuż obok kipiącej wody.
Deszcz był zimny i tak gęsty, że zdawało się, iż można się nim utopić, ale Sirilowi wcale nie przeszkadzał.
Dawał poczucie oczyszczenia.
*
Mieszkała w przygranicznym mieście, na południu. Bez ogródek, nie udając przed nim wyrzutów sumienia, powiedziała, że prawie od razu związała się ze stacjonującym tam funkcjonariuszem Straży Imperialnej. Na pytanie, czy go kochała, odpowiedziała krótko: „potrzebowałam pomocy, a on był dla mnie dobry”. Nie tłumaczyła się, bo nie uważała, że ma z czego. I może przez tę prostotę, przez spokojną szczerość z jaką to mówiła, Siril nie potrafił być zły ani zawiedziony z tego powodu.
Powiedziała, że przez to nosi krótkie włosy. Ludzie z miasta szykanowali ją za związanie się ze strażnikiem. Nikt nie odważył się oznakować ich domu jako mieszkania zdrajcy, jak to czyniono z niektórymi donosicielami, ale nazywano ją tak za plecami. Kiedyś wracała nocą do domu i napadła ją jakaś banda, nie rozpoznała twarzy w mroku, ale wiedziała, że to jej sąsiedzi, ludzie, których codziennie mijała na ulicy. Pobili ją i obcięli jej włosy, tuż przy skórze. Mówili, że skoro żebrze o litość u wrogów i jest zwykłą kurwą, to nie powinna tego ukrywać. Potem sama zaczęła tak się strzyc, ale nigdy nie spuszczała wzroku, odpowiadając na kpiny hardym spojrzeniem. Zabroniła mężowi robić cokolwiek w tej sprawie. Mówiła, że tak było wygodniej i nie obchodzi jej co inni myślą.
Siril zapytał, czy blizny też są wyrazem sąsiedzkiej przyjaźni, ale zaprzeczyła. „Psy”, powtórzyła tylko, nie pozwalając drążyć tematu.
Kiedy opowiedziała już wszystko, o swoim związku ze strażnikiem, o tym, jakim był człowiekiem; o tym, że związała się z nim, żeby uniknąć śmierci głodowej i została, bo tak było wygodniej, spytała go, czy jej za to nienawidzi.
Opowiedział o swoim zajęciu. Że też zrobił to, bo czuł, że nie miał wyboru, chociaż zawsze ma się jakiś wybór i ona też go miała. Że ten wcale nie był łatwiejszy, ale że może właśnie dlatego to zrobili, żeby się ukarać. Bo to byłaby jakaś cholerna parodia, rażąca niesprawiedliwość, gdyby po tym wszystkim ośmielili się być szczęśliwi. Dlatego robili coś, czym pogardzali, żeby móc jeszcze bardziej gardzić sobą, żeby własnym nieszczęściem odpokutować błędy z przeszłości.
– Tak, to do ciebie podobne – stwierdziła cicho, nie patrząc mu w oczy. – Ale mylisz się, myśląc tak o mnie. Nie byłam nieszczęśliwa. Ludzie mnie nienawidzili, ale czy kiedykolwiek mi to przeszkadzało? Przykro mi, wiem, że chcesz myśleć, że cierpiałam bez ciebie i byłam samotna, ale to nieprawda. Ja chciałam żyć. Jak najlepiej, dla siebie i... dla mojej rodziny.
– Masz z nim dzieci?
Elora umilkła na chwilę, aż w końcu powoli skinęła głową.
– Dorosłą córkę, niedawno wyszła za mąż.
– Za strażnika? – warknął i natychmiast tego pożałował, ale Elora zignorowała uszczypliwość.
– Za stolarza. Przyzwoity człowiek, nie obchodzi go polityka.
– Teraz przejmowanie się losem ojczyzny uważasz za nieprzyzwoite? – zakpił.
– Raczej za głupie. – Wzruszyła ramionami niezrażona. – Dlaczego prostych ludzi miałoby interesować, kto nimi rządzi?
– Tak dobrze było ci pod skrzydłami swojego kochanka, że nie widzisz, co się dzieje?
– Widzę ciemny, zaślepiony naród uparcie dążący do własnej zagłady. Widzę szlachtę, która tak samo wyzyskuje prostych ludzi, co z tego, że pod zagranicznymi nazwiskami? Widzę starych ludzi, którzy, pierdząc w stołki, wpajają młodym jak to ładnie umierać za ojczyznę; jak to nasza religia, nasz język i kultura są lepsze od innych i pytam się, jaki w tym sens, skoro większość z tych ludzi gówno wie o jakiejkolwiek kulturze, a ziemię uprawia się wszędzie tak samo. A że nie nasza ziemia? A czyja, do kurwy? Wcześniej była królewska, teraz jest cesarska i jakoś nie wydaje mi się, że od tego zaczęła rodzić zgniłe owoce. Tyle że mało było rąk do pracy, bo wielu mężczyzn w sile wieku bezsensownie oddało życie. Ale będzie lepiej. Wzrasta nowe pokolenie i to pokolenie powinno pracować, powinno odbudować, co ich ojcowie głupio i naiwnie zniszczyli, a nie powielać ich błędy. Upadek handlu z Galdorem to cios, ale to nie koniec świata. Gdyby włożyć w to pracę, gdyby zacząć coś robić, zamiast załamywać ręce i odgrażać się cesarzowi pięściami, można wszystko odbudować, zacząć na nowo.
– Niektórzy próbują. Ale potem przychodzi Straż Imperialna i zabiera, co im się podoba. I co im wtedy z takiej pracy?
– Straż – parsknęła Elora z irytacją. – Na nich chcesz wszystko zwalić? To prawda, bywają brutalni. Czasem pobiją kogoś bez powodu, czasem nawet więcej. I tak, prostym, pracującym w pocie czoła ludziom najbardziej się obrywa. Mogą się zjawić bez powodu, zeżreć co jest, obmacać córki i przetrącić synom szczęki. Biorą co chcą, bo myślą, że im się należy. Teraz to jest straż, a wcześniej to byliśmy my. A jeszcze wcześniej bandyci. Jest źle, ale wiesz co? Zawsze było. I jakoś dało się żyć.
– Sama w to nie wierzysz. Znam cię, to nie jest coś, na co przymykałabyś oczy.
– A ty w co wierzysz? – odparowała. – Że Imperium to całe zło świata i że jeśli ono upadnie, to nagle całe to zło zniknie? W czym byliśmy od nich lepsi? W czym ty jesteś od nich lepszy, Siril?
– Nie chodzi o mnie. I pewnie masz rację, skurwysyny będą zawsze. Tak samo pod sztandarem Imperium, jak każdym innym, ale zgadzając się na to, bo tobie jest dobrze, nie jesteś wiele lepsza ode mnie.
– Stwórco, naprawdę będziemy to robić? – szepnęła Elora po chwili ciężkiego milczenia. – Licytować się, które z nas jest gorsze? Przecież nie o to chodzi, wcale nie chodzi o to, jakie grzechy popełniliśmy podczas tych dwudziestu lat. Chodzi o to, gdzie one nas doprowadziły. Tutaj. – Zatoczyła rękami, obejmując skąpaną w gwiezdnej łunie polanę, gdzie na burej ściółce podrygiwały nerwowe cienie drobnych gałązek. – Jesteśmy tu, bo oboje chcieliśmy czegoś ze swojej przeszłości. Jaka by nie była, czegoś nam stamtąd brakuje. Nie chodzi o te dwadzieścia lat tylko o to, co było wcześniej. Co może być dalej.
– Twierdziłaś, że jesteś szczęśliwa.
– A jednak tu jestem.
*
Strugi deszczu lały się z groźnie ciemnego nieba, wstrząsające powietrzem grzmoty zdawały się ogłuszać, jasne błyski rozdzierały ponury półmrok. Ulewa dudniła o twarde podłoże i rozbryzgiwała wodę strumienia, przechodząc w jednostajny szum. Ubrania lepiły się do ciała, włosy przylegały do twarzy, konie tuliły uszy i nerwowo zarzucały łbami.
Siril nie zwracał uwagi na zmieniający się krajobraz, na łagodne wzniesienia, ciemne kępki niewielkich zagajników i szare połacie nieobsianych pól ani na majaczące czasem w oddali pokraczne zabudowania samotnych gospodarstw.
Mimowolnie odtwarzał w pamięci ostatni fragment rozmowy z Elorą, zastanawiając się, jak do tego doszło. Ta rozmowa przypominała mozolne toczenie głazu – musieli współpracować, jeśli chcieli cokolwiek osiągnąć. Były kwestie wymagające wyjaśnienia i te, które pomijali jak śmiertelne przeszkody. Napięcie buzowało pod jego skórą, bo zdawał sobie sprawę, że jeden fałszywy ruch mógł zaprzepaścić całe starania. Chwilami było trudno. Kłócili się, czasem krzycząc na siebie i krążąc nerwowo po polanie, czasem gorzej, przerzucając się tylko gorzkimi oskarżeniami lub milcząc długo w chłodnej furii. Ale zdarzały się i dobre momenty. Rozmowa toczyła się sama i zdawało się, że to koniec wysiłku, że wszystko wraca na odpowiedni tor. Ale zawsze czaiła się kolejna przeszkoda i znowu się zaczynało – krzyki, milczące wyrzuty. Bolały wypowiedziane na głos słowa, te ostatkiem sił zachowane dla siebie bolały jeszcze bardziej.
Aż w końcu dotarli do punktu bez powrotu.
„Czy my się jeszcze znamy?” Pytanie zawisło między nimi ciężko i nagle uświadomił sobie, że nie zna odpowiedzi. A może nie miał siły szukać odpowiedniej.
„Wszystko co nas łączyło, teraz nas dzieli.”
Wiedział, że powinien zaprzeczyć. Pewnie tego oczekiwała. Mógł też powiedzieć, że nie można tego tak spłycać. Wspólna sprawa zetknęła ich ze sobą, ale połączyło ich coś więcej. Wreszcie, mógłby przyznać, że ma cholernie dużo czasu, którego nie ma jak spędzić i bardzo chętnie pozna ją jeszcze raz, bo to jedyne co ma dla niego jakiś sens.
Ale zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia.

*
Dochodziło południe, kiedy Naikon wyszedł narąbać więcej drewna. Allesana ze starszymi dziewczętami uwijały się już przy obiedzie, miotając się między kuchnią i pokojem jadalnym, gdzie większość gości dochodziła do siebie. Niektórzy trzeźwieli, inni postanowili ten moment jak najbardziej odwlec, uzupełniając stale opadający poziom wina we krwi.
Powietrze po burzy orzeźwiało, miało metaliczny posmak deszczu. Smród z obornika mieszał się z zapachem wilgotnej ziemi i wiosennych kwiatów. Kury ospale krążyły po placu, jedna chlapała się w brudnej kałuży, strosząc mokre pióra. Pojedyncze snopy słonecznych promieni przebijały się przez chmury, rzucając na szczyty gór jakby mistyczne światło.
Zresztą wszystko zdawało się jakieś bardziej mistyczne, kiedy wspomnienie ostatniej nocy wciąż otulało Naikona. Myśli, ciągle jeszcze ociężałe od wypitego wina, przenikało echo wczorajszych pieśni. Nawet teraz, kiedy odległe dźwięki zaledwie kołatały się gdzieś z tyłu głowy, dalej miał to euforyczne uczucie, jakby coś ciepłego rosło mu w piersi, a ciało stawało się lżejsze. Poczucie jedności z ludźmi wokół, przynależności, a jednocześnie jakiegoś nabożnego podziwu i bliżej nieokreślone pragnienie, żeby zrobić coś... wielkiego.
„W naszym narodzie jest siła”, mówił często Evanathiel i tę siłę czuło się w pieśniach. W dusznym wnętrzu pokoju jadalnego, gdzie dźwięki tłoczyły się pod niskim stropem, ta siła pęczniała w sercach i rozgrzewała krew.
Po drodze do szopy minął mnicha, którego imienia nie zapamiętał. Duchowny całą noc spędził na uboczu, stroniąc zarówno od wina, jak i od ludzi. Teraz klęczał przy niewielkim ołtarzyku poświęconym Czwartej Prorokini, Vennie, zwanej Matką. Naikon nie silił się nawet na pozdrowienie, bo mężczyzna zdawał się całkowicie pogrążony w modlitwie. Zanotował za to w pamięci, żeby trzepnąć Ryzę w pusty łeb, bo Allesna już kilka razy prosiła ją, żeby zrobiła porządek na ołtarzyku opiekunki domu. Tymczasem cztery bukiety polnych kwiatów smętnie zwieszały się z wazonów, a w pęknięciach kamiennego blatu zebrała się zmieszana z brudem deszczówka.
Ryza zawsze wymigiwała się od wszelkich obowiązków, nawet tych najdrobniejszych, ale Naikon obiecał sobie, że tym razem dopilnuje, aby siostra wywiązała się z zadania. Chociaż w głębi ducha domyślał się, że ostatecznie Brago zrobi to za nią.
Drzwi szopy zgrzytnęły głośno na starych zawiasach, kiedy szarpnął je mocno. Ich szczyt zahaczył o gałęzie buków, między które koślawy budyneczek był wciśnięty, i woda spłynęła z poruszonych liści wprost na głowę Naikona. Chłopak prychnął pod nosem i odruchowo otrzepał krótkie włosy. Zanim jednak zanurzył się w pachnący drewnem mrok, przez gęstwinę krzaków kłębiącą się przy płocie dostrzegł ruch na ścieżce po drugiej stronie.
Nietrudno było rozbudzić jego młodzieńczą ciekawość, więc już po chwili truchtał w stronę bramy, żeby zobaczyć, kogo tym razem przywiało. Do próchniejącego ogrodzenia zmierzało dwóch jeźdźców, w pierwszym Naikon od razu rozpoznał Szczura. Więc drugi to musiał być...
Serce niemal przyspieszyło mu z ekscytacji. Evan rzadko wspominał o Sirilu, ale kiedy to robił, zawsze mówił o nim z pewnym szacunkiem.
Chłopak z lekkim rozczarowaniem przyglądał się wyższej postaci, jak przejeżdża przez otwartą bramę i zsuwa się z siodła powoli, jak ktoś bardzo stary albo ranny. Patrzył na chudą sylwetkę, na zaniedbane czarne włosy, pociągłą twarz z cieniem zarostu na policzkach i ciężko mu było wyobrazić sobie tego mężczyznę walczącego ramię w ramię z Evanathielem. Ciężko było mu wyobrazić sobie tego mężczyznę robiącego cokolwiek wartego uwagi.
– Naikon. – Szczur przywołał go machnięciem okaleczonej dłoni. – Zajmij się końmi z łaski swojej – polecił oschle.
Siril nie spojrzał nawet na chłopaka, wręczając mu cugle swojej kasztanowej klaczki. Naikon odprowadził ich niechętnym spojrzeniem, kiedy ci oddalali się w kierunku domu. W pewnym momencie Szczur przez chwilę chciał chyba położyć dłoń na ramieniu towarzysza w pocieszającym geście, ale zrezygnował, jakby zawstydzony swoim ludzkim odruchem. Wciąż klęczący przed ołtarzem Czwartej Prorokini mnich obejrzał się za nimi bez słowa i pokiwał do siebie głową z jakąś dziwną zadumą. Na zabłoconym dziedzińcu minął ich południowiec Sanzo, wciąż chyba pijany. Zatrzymał się w drodze do stajni zaskoczony i przez chwilę jakby szukał jakichś słów, ale w końcu też poszedł tylko w swoją stronę, kuląc ramiona, jakby nie chciał zwracać na siebie uwagi.
Coś się stało, uświadomił sobie Naikon. A kiedy w progu Siril minął się z Lorikiem, który z jakimś zawstydzeniem odwrócił głowę, stało się jasne, że nikt tu nie chciał mieć do czynienia z cudzym nieszczęściem.
Wczorajsze złudzenie zjednoczenia i przynależności dziwnie zblakło, kiedy prowadził parę wierzchowców, rozchlapując kałuże na dziedzińcu i płosząc ospałe kury. Słońce wciąż przebijało się złotymi pasmami przez warstwę chmur, powietrze rześko pachniało wilgocią i wiosną, ale kołaczące się po głowie Naikona melodie wczorajszych pieśni, jakby straciły głębię.


niedziela, 22 czerwca 2014

Info



Hej,
ja tu tylko na chwilę, żeby zapewnić, że bloga nie zamknęłam/ porzuciłam/ zawiesiłam/ olałam (no może troszkę olałam, ale zaraz się będę tłumaczyć). Komentarzy też nie olałam, zdołałam je przeczytać i bardzo za nie dziękuję, postaram się odpisać jak tylko znajdę trochę czasu i odrobinę mózgu, żeby cokolwiek sformułować. Ostatnio miałam trochę szaleństwa na studiach, prawie wyleciałam z uczelni, a aktualnie aktywnie oblewam sesję (i to nie w tym dobrym, alkoholowym znaczeniu). Z racji mojego nieogaru trochę się to przeciągnie, ale mam nadzieję skończyć 30 czerwca (i na nowo przystąpić do zabawy we wrześniu <3 ) i w tym czasie nie dalej nie będę się chwytać jeszcze za pisanie.
Ale ogólny przekaz jest taki, że żyję i wrócę, mam nadzieję, że już na początku lipca.

EDIT: Przepraszam, miałam straszną blokadę i rozdział (bardzo wymęczony) dopiero niedawno powędrował do bety. Mam nadzieję wrzucić go jeszcze we wrześniu, ale poprawki trochę zaprzątają mi głowę, więc może być dopiero październik. Potem liczę, że częstotliwość pisania się trochę zwiększy.

sobota, 26 kwietnia 2014

Liebster Award

Po pierwsze może wykorzystam okazję, żeby upchnąć trochę informacji. Rozdział VI się pisze, ale bardzo mozolnie. Uprasza się o cierpliwość i nieoczekiwanie po nim przesadnej zajebistości, robię, co w mojej mocy, ale ja jestem jednak kijowa z uczuciami (nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale scenę egzekucji pisało mi się znacznie lepiej niż spotkanie kochanków po latach...). W kolejnym rozdziale z kolei niestety będę chyba musiała zrobić troszkę infodumpa (za to w końcu będzie cokolwiek wiadomo...), ale za to jak już to odbębnimy pojawi się wreszcie trochę akcji. Wrócimy do Janrego Airisa (nie, nie pojawił się tam tak całkiem przez przypadek) i generalnie zacznie się coś dziać, więc nie poddawajcie się! ;) Ciągle się też zbieram do wprowadzenia poprawek do poprzednich rozdziałów, ale to jeszcze musi poczekać.

A teraz do treści właściwej.
"Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego bloggera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę". Jest przyznawana blogom o mniejszej, równej bądź większej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz do 11 osób (informujesz ich o tym), oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował."

Ja zostałam nominowana przez FI4shTV z bloga Czarna Śmierć. Dziękuję bardzo, oto moje odpowiedzi:

1. Interesujesz się polityką?

Szczerze mówiąc, nie bardzo. Wiem, że trochę wstyd, ale nie ogarniam tego do końca i rzadko się na ten temat jakoś udzielam. Chociaż po pół litra wychodzi ze mnie prawdziwy specjalista, jak zresztą w każdej innej dziedzinie.

2. W jaki sposób umilasz sobie wolne chwile?

Czytanie, pisanie, seriale, alkohol oraz szeroko pojęta prokrastynacja.

3. Lubisz zombie? :3

Nigdy nie byłam jakąś wielką fanką, ale wydaje mi się, że popkultura nie zrobiła z nimi nic tak strasznego, jak na przykład z wampirami. Wszystko zależy od użycia ich motywu, ale generalnie kojarzą mi się głównie z Walking Dead, a więc dość dobrze. Dla mnie to motyw jak każdy inny, można wykorzystać lepiej, lub gorzej.

4. Czemu akurat fantasy?

Trochę z sentymentu, bo od tego zaczęła się moja znajomość z literaturą inną niż lektury szkolne. Można bardziej popuścić wodze wyobraźni, wprowadzić do świata jakieś ciekawe elementy. W "Niech żyje król!" akurat nie korzystam z tego tak bardzo, bo mój świat jest pozbawiony magii i w gruncie rzeczy miał jak najbardziej przypominać nasze realia średniowieczne, tylko z fikcyjnymi miejscami i postaciami, z inną historią i trochę inną kulturą oraz religią (chociaż tu też jakiś rewolucyjnych nowości nie ma).

5. Czy boisz się śmierci?

"To nie tak, że boję się umrzeć. Po prostu nie chciałbym być w pobliżu, kiedy to się stanie" . Uważam, że jeśli ktoś się jej nie boi, to coś z nim jest nie tak.

6. W jaki sposób reklamujesz swoją twórczość?

Najwyraźniej nieefektywny. ;] Pozgłaszałam się do jakichś spisów blogów, wciskam linka każdemu kto wykaże szczątkowe zainteresowanie i ciągle liczę, że czytelnicy jakoś magicznie się pojawią.

7. Najbardziej irytujący typ czytelnika?

Nie wiem, jak ktoś czyta to co napisałam to już go lubię. Pewnie, najlepiej jakby jeszcze ośmielił się skomentować, a już w ogóle świetnie, jak w konstruktywny sposób, ale nie jestem wybredna.

8. Lubisz dzieci? :3

To ja już chyba wolę zombie. Nie no, nie tyle, że nie lubię, ale nigdy nie udało mi się ogarnąć ich mechanizmu działania i staram się na wszelki wypadek unikać bliższych kontaktów, żeby czegoś nie zepsuć. Bardzo nie lubię za to dorosłych w pobliżu dzieci, którzy nagle zaczynają się zachowywać jakby doznali udaru i kretyńsko szczebioczą.

9. Oglądasz jakieś seriale?

Jakiś pierdyliard, chociaż ostatnio w sumie mniej. Walking Dead, Suits, Shameless, GoT, Doctor Who z tego co ostatnio miałam na tapecie, ale wszystkiego wymienić chyba nie sposób.

10. Bohaterów wzorujesz na konkretnych osobach z Twojego życia czy są to twory "z głowy"?

Nie wzoruję na nikim konkretnym, jeśli o to chodzi. Obserwuję ludzi i wiele reakcji i zachowań moich bohaterów pochodzi właśnie z tych spostrzeżeń. Ale staram się, żeby mieli własne, specyficzne dla siebie wartości i motywacje, żeby wynikało to z ich doświadczeń, relacji, z ich własnego obrazu siebie. Część rzeczy się wymyśla, a potem wprowadzam bohatera w fabułę i patrzę co się stanie. Jeśli konstrukt był w miarę spójny, nie muszę się zastanawiać co zrobią ani co powiedzą, bo sami zaczynają ewoluować. Na znanych ludziach wzoruję ich niektóre cechy, ale nigdy całą osobowość, ona jakoś tak się sama tworzy, a przynajmniej powinna.

11. Na jaki stopień brutalności pozwalasz sobie w swoich opowiadaniach?

Zależy od opowiadania. Nie mam nic ani do scen brutalnych, ani erotycznych, ani wulgaryzmów - dopóki to czemuś służy. U mnie z założenia miało być dość mrocznie, ciężko i niekoniecznie przyjemnie, więc sceny brutalne się pojawiają. Pozostaje mi mieć nadzieję, że mój warsztat jest wystarczająco dobry, aby te sceny wywoływały odpowiednie reakcje i budowały klimat i atmosferę, o jakie mi chodziło.

Nominowani przeze mnie:

Nie wiem, czy one będą miały ochotę się w takie rzeczy bawić, noale obowiązek spełniłam. ;)
Pytania ode mnie:

  1. Skąd wziął się pomysł na opowiadanie z tego bloga?
  2. Pisanie masz dokładnie zaplanowane, czy idziesz "na żywioł"?
  3. Co jest dla Ciebie najważniejsze w historii? (klimat, postacie, pomysł, styl autora...)
  4. Jakie są Twoje ulubione książki? (albo książka, mnie zawsze ciężko wskazać jedną)
  5. Z czym masz najwiekszy problem w pisaniu?
  6. Co pisze Ci się najlepiej?
  7. O czym była pierwsza rzecz jaką napisałaś?
  8. Jakie jest Twoje zdanie na temat scen erotycznych, brutalnych i stosowania wulgaryzmów w literaturze?
  9. Jaka jest Twoja ulubiona postać literacka?
  10. Jakie masz zainteresowania poza pisaniem?
  11. Jaka jest najgorsza książka jaką czytałaś?

 

 

czwartek, 6 marca 2014

Rozdział V

 „Pieprzony Tallen”, pomyślał Janre Airis, moknąc na niegdysiejszym Placu Wiktona, przemianowanym kilkanaście lat temu na Plac Cesarski. Prawie każde miasto należące do Imperium Karravenu posiadało Plac Cesarski lub Imperialny, zwykle ozdobiony rzeźbą Druihila Anduriala, wspaniałego i dobrotliwego władcy rządzącego niepodzielnie całą zachodnią częścią Kontynentu. Talleńska mieścina Vardun nie była wyjątkiem – przed schodami ratusza prężył się odlany z mosiądzu wizerunek Cesarza. Teraz jednak to nie posąg przyciągał uwagę, a ponuro górujący nad milczącym tłumem szafot.
„Pieprzony Tallen ze swoją pieprzoną pogodą”, klął w myślach Janre, zachowując jednak poważny wyraz twarzy. Ulewa irytująco bębniła o hełm, zimna woda ściekała z kosmyków brązowych włosów po twarzy, wślizgiwała się za kołnierz, przemaczając przeszywanicę pod kolczugą, a w końcu i koszulę, która przylgnęła nieprzyjemnie do ciała. Przerzucony przez ramię szkarłatny płaszcz był ciężki od wilgoci i ubłocony.
Po drewnianym podwyższeniu uwijali się pomocnicy kata. Deszczówka spływała z krawędzi szafotu jak wodospad, który niedługo miał się zabarwić na czerwono od krwi skazańców. Stłoczeni na placu mieszkańcy Vardunu mieli ponure, nieprzeniknione miny, Strażnicy Imperialni odpowiadali im znużonymi spojrzeniami zza barierki.
Janre czuł ciarki na plecach, ale to nie chłód był tego powodem. Ci ludzie go przerażali. Ich blade, wychudłe oblicza, pozbawione najmniejszych emocji i puste oczy.
Airis wpatrywał się w to upiorne morze ciemnych płaszczy i białych jak wapno, trójkątnych twarzy, klnąc na ulewę i wszystko inne.
„Pieprzony Tallen i pieprzeni Talleńczycy, i ten ich pieprzony, ośli upór. I cholerny, pieprzony drań, kimkolwiek on był, który załatwił mi to pieprzone przeniesienie.”
Miało być tak pięknie. Kiedy upadł rodzinny interes, Janre postanowił opuścić ojczyste strony i przeniósł się na tereny dawnego Shindaru. To było porządne państwo – skąpane w południowym słońcu, gdzie rzadko padało, a jeszcze rzadziej dochodziło do rozruchów, bo mieszkańcy też byli porządni. Kiedy oznajmiono im, że od tego momentu są częścią Imperium Karravenu, wzruszyli tylko ramionami i wrócili do swoich spraw. Król przemianował się na namiestnika cesarskiego i siedział cicho, a wszystko szło tak, jak należy. Janre wstąpił w szeregi Straży Imperialnej, gdzie szybko awansował i po siedmiu latach został kapitanem w niewielkiej, cichej mieścinie. Większość czasu poświęcał na robotę papierkową i granie w kości. Miał nawet wystarczająco dużo czasu dla swojej ślicznej żony i trójki dzieciaków, których szybko się dorobili. I tak właśnie miał zamiar doczekać starości – dzieląc czas między zbijaniem bąków na posterunku w ciągu dnia i wieczornymi zabawami z piękną żoną. A potem wszystko wzięło w łeb i wylądował tu, w paskudnym Tallenie z jego paskudną pogodą i paskudnymi ludźmi. Zdegradowany do rangi sierżanta i z dowódcą, który pod każdym względem był jeszcze bardziej paskudny niż cały Tallen, jego pogoda i jego ludzie.
Jak na zawołanie zjawił się kapitan Guardano Viello, kuląc się trochę w strugach deszczu. Nie miał hełmu i przerzedzone, siwe włosy przylgnęły mu do głowy. Twarz kapitana, która zapewne nigdy nie była szczególnie urodziwa, szpeciła obrzydliwa, ukośna szrama. Zniekształcała prawą brew, nos oraz wargi i odznaczała się na niezdrowo pożółkłej skórze jak tłusta, różowa glista. Blizna stanowiła ponurą pamiątkę jeszcze z czasów walk o Tallen. Viello został ranny w czasie potyczki z jedną z dawnych bojówek i niektórzy twierdzili, że dlatego tak bardzo nienawidził talleńskich buntowników.
Janre twierdził, że Guardano wcale ich nie nienawidził, tylko najzwyczajniej w świecie był sadystycznym skurwysynem.
Sierżant Airis wyprężył się w salucie, podobnie jego podwładni, a dowódca odpowiedział na to niedbałym gestem.
– Spokój? – zagadnął, a Janre potwierdził skinieniem. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że kapitanowi ta wiadomość wcale do gustu nie przypadła. Że wolałby, żeby rozwścieczony tłum napierał na barierki, żeby motłoch zakotłował się jak szczury w worku, drapiąc, gryząc i tratując się wzajemnie. Wtedy mógłby rozkazać strażnikom wziąć ich na miecze i urządzić masakrę. Jednak panował martwy spokój i Guardano mógł tylko razem z resztą strażników moknąć na deszczu i czekać, aż zjawi się kat i skazańcy. Wreszcie po, jak się zdawało, długich godzinach wypełnionych tylko apatycznym milczeniem i rzęsistą ulewą zjawił się mistrz Jowan – potężny niczym wół mężczyzna o zaskakująco młodej i nawet przystojnej twarzy, oszpeconej jednak nieco śladami po ospie. Za nim kroczyło kilkoro skutych kajdanami, obszarpanych więźniów, otoczonych uzbrojonymi w długie miecze strażnikami.
– Będzie ślisko – oznajmił mistrz Jowan bez zbędnych wstępów i formalności. Kaci zawsze znajdowali się jakby trochę obok prawa. Dla nich wszyscy w końcu byli równi, biedacy, szlachcice, a nawet królowie – nikt nie był odporny na stryczek ani ostrze topora i chociaż egzekucja mogła się różnić ceremonią czy rodzajem użytego narzędzia, to efekt pozostawał taki sam. Dlatego nawet kapitan Guardano Viello nie przejął się brakiem formalnych pozdrowień ani nawet talleńskim akcentem kalającym mowę Karravenu. W końcu nikt nie mógł przewidzieć swojej przyszłości i gdyby kiedyś przyszło mu się spotkać z mistrzem Jowanem w mniej przyjemnych okolicznościach, lepiej było mieć pewność, że temu przypadkiem nie osunie się ręka i nie uczyni tego spotkania jeszcze mniej przyjemnym.
– Więc stąpaj ostrożnie – poradził kapitan. – Głupio by było, gdyby jedyny kat w okolicy spadł z własnego szafotu i skręcił sobie kark.
Twarz Jowana o przystojnych, regularnych rysach nie zmieniła wyrazu, podobnie jak nieprzyjemnie puste, blade oczy. Miał takie samo wyprane z emocji spojrzenie co mieszkańcy miasteczka i wywoływało ono podobny dreszcz na plecach sierżanta Airisa.
– Sugerowałbym zaczekać z egzekucją aż deszcz ustanie. Albo wykorzystać szubienicę – oznajmił kat fachowym tonem.
– Nie. Obiecałem gawiedzi krew zdrajców, więc krew dostaną. Egzekucja nastąpi przez ścięcie toporem, bezzwłocznie, gdy tylko burmistrz odczyta wyrok. Jakieś obiekcje? – zapytał Guardano ostro, a mistrz tylko skłonił głowę. – Dobrze – mruknął. – Wszystko gotowe? Chciałbym zaczynać, ta pogoda działa mi na nerwy.
Było gotowe. Skazańcy stali przy stopniach prowadzących na szafot, kuląc się z zimna w swoich brudnych, przemoczonych szmatach. Większość wpatrywała się w ziemię, niektórzy tępo, jakby z niezrozumieniem, gapili się na niewyraźnie majaczący w strugach deszczu kształt szubienicy, rysujący się mrocznie w szarości pochmurnego dnia. Tylko jeden spoglądał przed siebie z dumnie uniesioną głową – jakiś młodzieniec o trochę szalonym, nieobecnym wzroku.
W końcu zjawił się burmistrz miasteczka. Miał na sobie ozdobiony srebrnymi detalami surcot z czarnej wełny, a na głowie żałośnie przyklapnięty biret, z którego smętnie zwisało mokre pióro. Pulchny, nieporadny człowieczek wgramolił się niezgrabnie na szafot, a kapitan straży zajął miejsce po jego prawicy. Burmistrz odchrząknął nerwowo i wyciągnął zwój przemoczonego pergaminu. Janre wątpił, aby cokolwiek dało się z niego odczytać, lecz mężczyzna dzielnie zmrużył kaprawe oczka i zacinając się co jakiś czas, zaczął recytować listę oskarżeń.
Sierżant Airis słuchał tego jednym uchem. Wiedział, o co oskarżano biednych głupców kulących się przy schodach szafotu.
Obrazę majestatu cesarskiego.
Szerzenie nastrojów powstańczych.
Zdradę.
Wszystko to ogłaszano z taką pompą, jakby ci wymizerowani idioci naprawdę mieli nagle wyzwolić Tallen spod rządów Imperium. W rzeczywistości zbierali się czasem na czyimś strychu, spijali winem i półgłosem wyśpiewywali swoje pieśni narodowe, zapewne czując się, jakby kosztowali jakiejś zakazanej przyjemności, jak dzieciaki, które pierwszy raz chwyciły cycka w rękę i nagle poczuły się jak zdobywcy świata. Niby zamierzali zaatakować koszary – znaleziono plany, a nawet trochę broni, ta jednak nie wystarczyłaby nawet, żeby porządnie uzbroić ich samych, a co dopiero wystarczającą ilość ludzi do podjęcia takiego przedsięwzięcia. Atak to były zwykłe mrzonki, bajka, jaką opowiadali sobie, żeby przez chwilę poczuć się jak bohaterowie, choćby we własnej wyobraźni. Janre uważał, że wystarczyłoby kilka tygodni w lochach i parę batów, żeby wybić im podobne głupoty z głowy – ale kapitan Viello twierdził, że łatwiej niż cokolwiek z głów wybijać, było owe głowy strącić.
Airis spojrzał raz jeszcze na skazańców. Paru gówniarzy, a wśród nich pochlipująca, chyba jeszcze nastoletnia dziewczyna. Niebrzydka, co dało się ocenić mimo jej opłakanego stanu. Mogła sobie ułożyć życie, na pewno znalazłaby męża – zresztą może jej narzeczony stał gdzieś w tłumie, rozpaczając cicho nad utratą ukochanej. A może był wśród pozostałych oskarżonych, może to jeden z tych przerażonych chłopców, unikający teraz jej spojrzenia, w ostatnich chwilach życia przytłoczony mdlącym poczuciem winy, że ją w to wciągnął. Poza nimi jeszcze dwóch mężczyzn w sile wieku, pewnie mężów i ojców – kilka dzieciaków patrzyło w ich stronę z pierwszego rzędu szklistymi, wielkimi z przerażenia oczami. Ostatni skazaniec był już mocno posunięty w latach, na oko w okolicach sześćdziesiątki, choć może to paskudne warunki życia tak go postarzyły. Wciąż miał jednak sztywną i dumną postawę żołnierza, po której Janre wnioskował, że mógł służyć w wojsku za czasów obrony Tallenu.
Airis zdał sobie sprawę, że zbyt długo przypatruje się więźniom, więc na powrót skierował spojrzenie na zebranych na placu ludzi.
Chciał tylko, żeby ta farsa jak najszybciej się skończyła, bo stanie na deszczu bynajmniej nie poprawiało mu nastroju.
Wreszcie burmistrz skończył swoją wydukaną litanię oskarżeń i zszedł z podestu. Potknął się na mokrych stopniach i byłby spadł, plusnął w brudną kałużę na bruku jak kartofel w rzadką zupę, gdyby pomocnik kata nie zdołał go przytrzymać.
Jeden ze strażników stojących blisko Airisa zachichotał głupio pod nosem, inny szturchnął go łokciem. Na pustych, bladych twarzach mieszczan nie zaszła nawet najmniejsza zmiana. Z perspektywy stojącego na podwyższeniu kapitana musieli wyglądać jak ciemne morze, smugi chudych twarzy odznaczające się wśród falującej czerni niczym blade brzuchy martwych ryb. Deszcz nie przestawał bębnić o deski szafotu i kostki bruku w agresywnym staccato niczym parodii pogrzebowego marsza.
„Macie swój hymn na cześć bohaterów”, pomyślał Janre, ledwo powstrzymując się, żeby nie splunąć pod nogi. „Pieprzeni Talleńczycy, z tym waszym popieprzonym patriotyzmem, wartym mniej niż gówno na podeszwie. Tyle wam z tego przyszło, z tych waszych bajdurzeń o sprawiedliwości i wolności. Wasze matki, jak zjawy gapiące się na was stojących u stóp szafotu, jakby już nie miały siły płakać. Wasi ojcowie, zbyt zrezygnowani, żeby chociaż kląć na ponury los. Wasze żony i kochanki, zbyt pozbawione wiary, żeby błagać Stwórcę o ratunek. Wasze dzieci, które jeszcze nie rozumieją, że jak wejdziecie na szafot, to już z niego nie zejdziecie i nie wrócicie do domów. Tyle wam z tego przyszło, żeśmy wszyscy, kurwa, zmokli.”
W końcu na podwyższenie wszedł przyodziany w czarny kaftan kat. Twarz, raczej dla tradycji, niż z faktycznej potrzeby, zasłaniał czarnym kapturem. Stąpał pewnie po mokrych deskach; Janre odchylił mocniej głowę, żeby lepiej widzieć, jak mistrz Jowan rozkłada ręce i kłania się lekko. Nie otrzymał wiwatów, zresztą chyba ich nie oczekiwał. Wyciągnął rękę i jeden z pomocników wręczył mu wielki topór. Machnął bronią na próbę. Krople wody rozprysnęły się wdzięcznie wokół srebrzystego jak sierp księżyca ostrza i ktoś z tłumu westchnął. Była to jedyna reakcja, jeśli nie liczyć starszej niewiasty, która zemdlała – zrobiła to tak cicho i niepostrzeżenie, że mało kto zauważył. Janre z powrotem skierował spojrzenie na kata – egzekucja zdawała mu się mniej wstrząsającym widokiem niż te uporczywie milczące, apatyczne zjawy jakie stanowili mieszkańcy Vardunu.
Pierwszego na podwyższenie wprowadzono tego starego. Z dwóch stron pilnowali go pomocnicy, niemal równie potężni, co sam mistrz Jowan, ale zdawało się, że bez potrzeby. Były żołnierz podszedł do pieńka spokojnie jak prowadzona na rzeź owca. Bez ponagleń uklęknął, trochę niezgrabnie z powodu związanych na plecach dłoni, położył głowę i po prostu zamknął oczy. Janre odwrócił się w ostatnim momencie – nie przerażał go widok, ale nauczył się już, że krew daleko bryzgała. Hełm głośniej brzęknął, gdy uderzył weń silniejszy strumień. Kilka kobiet załkało, jakieś dziecko zaczęło płakać na całe gardło, dokładając swój ponury akcent do monotonnej melodii ciężkiego bębnienia kropel wody.
Z kolejnymi więźniami nie szło już tak gładko i Janre nawet odczuł lekką ulgę widząc znajome, ludzkie reakcje. Jeden z mężczyzn wprawdzie szedł posłusznie, ale płakał żałośnie, bełkocząc coś w stronę stojącej w pierwszym rzędzie kobiety, która jednym ramieniem przyciskała do piersi kilkuletniego chłopca, a drugie – wątłe i drżące jak wierzbowa witka na wietrze – wyciągała w stronę klękającego pod katowskim toporem męża. Też płakała, ale cicho, a chłopczyk tylko szeroko otwierał z przerażenia oczy i usta. Jednego z młodszych skazańców trzeba było dosłownie wlec – starał się zaprzeć, ale stopy ślizgały się po deskach mokrych od deszczu i posoki. Kolejna była ta młodziutka dziewczyna; wiła się w potężnych ramionach pomocników jak piskorz. Nie dawała za wygraną i mimo jej wątłej postury, konieczne okazało się wymierzenie jej kilku razów trzonkiem potężnego toporzyska, żeby znieruchomiała. Na to wśród ludzi podniósł się ruch, rozległo się zawodzenie i przekleństwa, tłum zafalował wrogo i Janre rozkazał swoim ludziom wyciągnięcie pałek. Zakotłowało się, kilka razów spadło na stojących najbliżej mieszczan, wrzaski i zawodzenie się wzmogły, raz czy dwa w hałas wplótł się brzydki trzask łamanej kości. Janre cofnął się dla lepszej widoczności bardziej pod szafot i szybko tego pożałował – z krawędzi, niczym wodospad, ściekała zmieszana z deszczówką krew i ten przyprawiający o mdłości strumień, mieszanina gorąca i płynnego lodu, spłynął mu za kołnierz.
Pomocnicy katowscy też odczepili od pasów okute metalem pałki i jeśli jakiś skazaniec się opierał, ogłuszali go i na wpół przytomnego przytrzymywali na pieńku, żeby mistrz Jowen mógł spokojnie wykonać zadanie.
Sierżant Airis skupił się na utrzymywaniu tłumu w ryzach; ledwo zauważał ciężki trzask wielkiego ostrza, ucinającego słabe protesty skazańców. Krew nieprzerwanie spływająca z podwyższenia wyglądała niczym szkarłatna kurtyna.
Jako ostatni wszedł na szafot młody chłopak o niewidzącym spojrzeniu wbitym w dal. Janre niemal odetchnął z ulgą, że to już koniec. Nie obyło się jednak od ostatniego akcentu, który do reszty zrujnował humor sierżanta. Głupi, nawiedzony dzieciak, któremu do pustego łba wtłoczono jakieś idiotyczne idee o wolności narodu, zdążył jeszcze wykrzyczeć żarliwe „ame verhas daekras!”.
Czy może prawie zdążył. Huk gruchoczącego kręgosłup ostrza i cichy stuk wpadającej do kosza głowy przerwał mu wpół zdania. Ale słowa i tak zawisły ciężko w powietrzu nad znowu milczącym tłumem. Janre nie znał dobrze talleńskiego, ale od dziecka płynnie posługiwał się językiem Galdoru, na tyle podobnym, że nie miał problemów ze rozumieniem rodzimej mowy Talleńczyków. Zresztą pewnie nawet kapitan Guardano Viello, zadziwiająco ignorancki pod względem przejawów jakiejkolwiek kultury innej niż karraveńska, musiał wyłapać znaczenie.
Zdawało się, że to zdanie działa niczym zaklęcie. Dwadzieścia lat temu ludzie ginęli z tym okrzykiem na ustach i, jak widać, dalej byli skłonni to robić.
„Niech żyje król”.
Janre był wystarczająco bystry, aby wiedzieć, że Talleńczycy wciąż szepcą to hasło ukradkiem, rozkoszując się nim jak jakąś zakazaną przyjemnością. Mimo że nie mieli króla, a ostatni sprzedał ich tchórzliwie dla ratowania skóry. Wątpliwe było, aby istniał jakikolwiek następca, ale wciąż...
„Niech żyje król”, mruczeli ukradkiem za plecami strażników, jakby spluwali na nich. „Niech żyje król”, uporczywie powtarzali przez lata niczym modlitwę, wpajali dzieciom, podkopując podwaliny propagandy Imperium.
„Niech żyje król” – ostatni wyraz buntu ludzi zbyt głupich i dumnych, żeby przyznać się do porażki. Przesycali w te słowa cały jad, całą pogardę, krótko i treściwie przekazując swoje pełne kretyńskiego uporu dążenie do zagłady. „Możemy stawiać pomnik cesarza na placach”, mówili, „możemy skłaniać przed nim głowy. Możemy mówić w waszym języku i pracować na waszych możnych, możemy spuszczać wzrok, kiedy traktujecie nasze ziemie jak swoje. Możemy wiwatować, jeśli nam każecie i klękać, jeśli taka będzie wasza wola. Ale nie jesteśmy jednymi z was, cesarz nie jest naszym władcą, ten kraj nie jest częścią Imperium, bo jesteśmy Talleńczykami. I w dupie mamy, czy prawo i mapy twierdzą inaczej, będziemy się tak długo wpatrywać w pusty tron, aż ktoś tam nie zasiądzie.”
– Rozpędź ten motłoch.
Janre drgnął, kiedy Guardano Viello stanął obok. Oszpeconą twarz kapitana wykrzywiała pogarda.
– Z całym szacunkiem, ale... nie ma powodów – zauważył Airis ostrożnie. – Są spokojni.
Faktycznie, ludzie obserwowali, jak miejsce egzekucji sprzątają pomocnicy kata i kilku zaprzęgniętych do brudnej roboty biedaków. Bezgłowe ciała upchnięte na wózkach okrywano kocami, żeby przetransportować je za miasto i spalić. Kosze zebrano osobno, być może kapitan planował jakąś makabryczną dekorację z odciętych głów ku przestrodze.
– Coś mamroczą – zauważył kapitan, gniewnym spojrzeniem omiatając moknący w rzęsistym deszczu tłum nieruchomych postaci.
– Modlą się – odparł Janre, siląc się na spokojny ton. – Nie możemy im tego zabronić.
– Możemy im zabronić paplać w tym swoim psim języku, na terenach Imperium obowiązuje mowa Karravenu – fuknął Guardano, ale wyglądało na to, że odzyskał rozsądek. Nie mógł pozwolić, aby podwładny poddawał w wątpliwość rozkazy, ale chyba deszczówka jednak nie wypłukała ostatnich resztek mózgu kapitana i zrozumiał, że urządzanie rzezi na placu faktycznie nie przyniosłoby wiele dobrego. – Ale nasi chłopcy mieli ostatnio dużo roboty. Wszelkie uczenie kultury tych prymitywów i tak spełzłoby na niczym. Dopilnuj wszystkiego, ale jeśli nie będzie dalszych problemów, nie interweniuj. Po wszystkim pozwól swoim ludziom na dodatkowy kubek wina, na rozgrzanie. Sam też skorzystaj, należy nam się po sterczeniu na tej kurewskiej ulewie.
Sierżant Airis podziękował i zasalutował służbiście, zadowolony, że dowódca rozwiązał sytuację w taki sposób.
Nie miał ochoty na branie udziału w masakrze niewinnych mieszkańców Vardunu – przecież nie chciało mu się dłużej moknąć.
*
Mrok miękko spłynął na polanę. Cienie pogłębiły się i wydłużyły, schłodniało powietrze. Do tego, kiedy Evanathiel wraz z resztą grupy ruszyli do domu Allesany, zapanowała cisza.
Siril starał się sprawiać wrażenie opanowanego, ale widać było zdenerwowanie w, niby to znudzonym, przechadzaniu się w tę i wewtę, w mechanicznym sposobie, w jaki gładził pysk swojej kasztanowej klaczy.
Szczur obserwował to w milczeniu. Evan kazał mu tu zostać, żeby w razie potrzeby pokazać dwójce przyjaciół odpowiednią drogę. Nie protestował, chociaż podejrzewał, że wyruszy stąd sam.
Elora nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Nie chodziło o żal, który kiedyś do nich żywiła, nie obwiniała ich już o dawne decyzje. I chyba dlatego... przestała być jedną z nich. Ich wszystkich, mimo różnic, zmian jakie zaszły na przestrzeni dwudziestu lat, kurczowe trzymanie się przeszłości nierozerwalnie spajało. Mogli mówić o ruszaniu naprzód, o wybaczaniu sobie wzajemnie i sobie samym, ale Szczur wiedział swoje. Gdyby naprawdę tak było, gdyby potrafili zapomnieć i ruszyć dalej, nie potrzebowaliby do tego jakichś rytuałów. Nie byłoby ich tu dzisiaj, gdyby naprawdę to potrafili. Dlatego wciąż byli Szesnastką, niezależnie od tego, ilu zostało. A Elora potrafiła odpuścić, bez rozgrzeszeń, bez pożegnań. Odeszła – nie tylko fizycznie, ale naprawdę zostawiła to za sobą. Pozostała jej tylko jedna niedomknięta sprawa i dlatego Szczur podejrzewał, a może raczej miał nadzieję, że do Allesany pojedzie samotnie. Bo na pewno nie będzie miał u boku dwójki towarzyszy, najwyżej jednego – i byłby to towarzysz nad wyraz nieszczęśliwy.
– Może nie przyjedzie – odezwał się Siril głucho, nie patrząc nawet w stronę kompana. – Może jednak zmieniła zdanie...
Szczur nie potrafił określić czy w jego głosie pobrzmiewa rozpacz, czy nadzieja.
– Nie – odpowiedział krótko. – Nie rozmyśliła się, będzie tutaj.
Wiedział, że ta sprawa się dzisiaj rozwiąże, w taki czy inny sposób. Niezależnie od wyniku, dla Elory to będzie ulga – wszystko inne zdołała w końcu poukładać. Szczur był niemalże szczęśliwy kiedy spotkał się z nią, a ona nie chciała go widzieć. Jedna z dwóch osób na świecie, które nie traktowały go jak chmury nieświeżego powietrza, kazała Szczurowi zniknąć raz na zawsze, jemu i całej reszcie. I odszedłby, z lekkim sercem. Ale w ostatniej chwili spytała o Sirila. O niczym innym nie chciała wiedzieć – nie chciała mieszać nowego życia ze starymi brudami. Ale o niego musiała zapytać. Po dwudziestu latach to jedno nie dawało jej spokoju, wymazała z pamięci przyjaciół, wspólne radości i żale, wymazała masakry, śmierć, zwycięstwa i porażki. Ale nie jego.
Ktoś o wrażliwszej naturze pewnie uznałby to za szalenie romantyczne. Szczur uważał to po prostu za smutne.
Siril usłyszał ją pierwszy. Dało się to określić po sposobie, w jaki napiął całe ciało, zamarł patrząc przed siebie niczym czujne zwierzę, szukając wzrokiem ruchu wśród martwych, długich cieni drzew.
Szła niespiesznie, prowadząc wierzchowca za uzdę. Twarz, mimo ciemności i wyjątkowo jak na tę porę łaskawej pogody, skrywała pod kapturem podróżnego płaszcza. Szczura to nie zaskoczyło, bo znał przyczynę tego kamuflażu. Siril, nawet jeśli się zdziwił, nie dał tego po sobie poznać. Dzięki bezchmurnemu niebu jego twarz w świetle gwiazd pozostawała dobrze widoczna – strach i wzruszenie, radość i niedowierzanie nieudolnie skryte za maską opanowania.
– Miło cię znów widzieć, Dekko – powiedziała Elora, z obliczem wciąż skrytym w cieniu kaptura.
Szczur odpowiedział wąskim uśmiechem. Gdyby Evanathiel też się tak do niego nie zwracał, pewnie sam zapomniałby, że tak brzmi jego imię.
– Nawzajem – odparł szczerze, chociaż zabrzmiał jak zwykle ironicznie i jakoś obłudnie. – Cóż, zostawię wam trochę prywatności. Powłóczę się trochę po lesie, żadne dzikie zwierzę raczej nie połasi się na coś tak paskudnego jak ja. – Wykrzywił usta w kolejnym prześmiewczo-cynicznym grymasie, który u niego funkcjonował jako odpowiednik uśmiechu. – Nie spieszcie się – dodał i ruszył w kierunku głębszego cienia, gdzie ciasno splecione korony drzew nie przepuszczały gwiezdnej łuny.
Miał nadzieję, że kiedy wróci, polana będzie pusta.

środa, 22 stycznia 2014

Rozdział IV

 Przez ostatnie miesiące, gdy niebo niemal nieustannie przysłaniały ołowiane chmury, można było zapomnieć, jak urokliwe są ziemie Tallenu. Ciężko o tym pamiętać w popadających w ruinę miasteczkach i wynędzniałych wsiach. Ale tu, na otwartej przestrzeni, gdzie w promieniach słońca wysoka trawa w końcu przybrała kolor świeżej zieleni, Siril wreszcie sobie o tym przypomniał. Wiatr był dla odmiany łagodny i kojący, niósł ze sobą ten typowo wiosenny zapach wilgotnej ziemi i zmuszał budzącą się po zimie roślinność do delikatnego tańca, na wzór falującej powierzchni jeziora.
Linia lasu zbliżała się z każdą chwilą. Dało się już rozróżnić omszałe pnie starych drzew, dostrzec, że plątanina ciemnych gałęzi odżywa zielenią pierwszych liści. Ale Siril i tak czuł się, jakby zbliżał się do mrocznego grobowca, dreszcze kłuły w kark arsenałem chłodnych igieł, a w żołądku zalęgły się larwy niepokoju.
Odruchowo wstrzymał konia, żeby jak najdłużej przeciągnąć moment przed zagłębieniem się między sędziwe drzewa. Po chwili wahania wyciągnął nogi ze strzemion i zsunął się z grzbietu kasztanowej klaczki. Zapadł się w miękkiej trawie po kolana i przez chwilę miał ochotę się w niej położyć. Uspokoić oddech, zaczekać, aż te rozbudzone, obślizgłe robaczki przestaną pełzać nieprzyjemnie w trzewiach, a słońce nie stopi lodowych szpilek wbijających się w skórę. Ale wątpił, żeby to się udało, kiedy ściana lasu wznosi się przed nim niczym szafot czekający na skazańca. Zamiast tego więc, aby zyskać choć trochę czasu, sięgnął pod płaszcz i wydobył wciąż zapieczętowany list od Evanathiela. Zastanawiał się nad otwarciem go, wtedy jednak jego uwagę przyciągnął zbliżający się jeździec. Dosiadający dereszowatego wierzchowca mężczyzna przystanął na początku ostrożnie, ale wyraźnie rozpoznał Sirila z daleka, gdyż wzniósł dłoń w pozdrowieniu, po czym ruszył w kierunku przyjaciela, zmuszając konia do ociężałego galopu.
Bury habit zakonnika pozwolił zabójcy szybko określić tożsamość przybysza, a w miarę jak ten się zbliżał, umożliwiły to także znajome rysy – kwadratowa szczęka i orli nos, zaciśnięte w wąską kreskę usta i niezwykle spokojne, teraz okolone głębokimi zmarszczkami, oczy. Lata spędzone w klasztorze nadały twarzy Juvena jeszcze większej surowości, a odrastająca szczecina ciemnych włosów zdradzała spore zakola na skroniach. Znacznie bardziej zaskakująca była obecność drugiej postaci, która początkowo chowała się za potężną sylwetką towarzysza. Teraz jednak drobny mężczyzna, odziany w brudne i poszarpane szmaty, zgrabnie zeskoczył z miejsca na siodle za mnichem i z wesołym śmiechem rzucił się, aby przytulić zaskoczonego Sirila.
– Fandril...? – jęknął ten zdezorientowany, gdy chude ramiona oplotły go w zadziwiająco silnym uścisku.
– Spotkałem go po drodze – wyjaśnił Juven, przyglądając się scenie ze spokojem. – Szedł całą drogę pieszo, więc zaproponowałem, że go podwiozę.
– Zaskoczony? – zachichotał Fandril, odsuwając się. Po jego zawsze pociągłej, teraz wręcz wychudłej twarzy błąkał się szaleńczy uśmiech, a ciemne oczy łyskały dziko na boki. – Myślałeś, że nie przyjadę spotkać się ze starymi znajomymi? Tyle lat, tyle lat... – zaintonował radośnie. Sprawiał wrażenie, jakby sądził, że ma właśnie wziąć udział w jakimś wesołym przyjęciu, na którym mieli powspominać „stare, dobre czasy”. Ale czemu tu się dziwić, w końcu on naprawdę uważał, że im się udało. Że obronili Tallen i zabili Cesarza. Całkiem stracił rozum, a dowodem tego był stary list, który Siril zachował w odruchu głupiej nostalgii.
– Tak – potwierdził cicho i znacznie bardziej ponuro. – Tyle lat. – Zerknął na twarz Juvena, na której również ciężko byłoby znaleźć choćby cień uśmiechu.
– No, no, macie miny jak skazańcy. – Fandril cmoknął z niezadowoleniem, ale zaraz znów wyszczerzył się szeroko, prezentując luki w uzębieniu. – Chodźmy, chcę zobaczyć resztę – oznajmił, wykonując zamaszysty gest ramionami i poczłapał do lasu. Juven także zeskoczył z siodła i pogonił przyjaciela, na co ten skinął krótko i pociągnął Rudą za uzdę.
– Jak on... – szepnął Siril, pochylając się w stronę zakonnika, aby osoba o której mówił, nie dosłyszała jego słów.
– Uciekł z przytułku? – podłapał mnich od razu. – Nie mam pojęcia. Spotkałem go, jak plątał się na głównym gościńcu w okolicy Mer Uven, bliski omdlenia z głodu. Wyraźnie zwiał tylko w tym, co miał na grzbiecie, chyba żebrał od przejezdnych jakieś drobne na jedzenie.
– Dobrze, że nie wpędził się w żadne tarapaty – mruknął Siril, kiedy wchodzili pomiędzy pierwsze drzewa. – Byłoby dobrze, żeby po tym wszystkim... ktoś go odstawił z powrotem. Nie powinien się włóczyć samotnie.
Juven mruknął coś potakująco, ale zaraz przerwali rozmowę, bo Fandril zwolnił, aby iść między nimi. Podczas gdy starali się przypomnieć sobie odpowiednią drogę, on opowiadał im niestworzone historie ze swojego „zajazdu”, gdzie teraz mieszkał. Ciężko było zrozumieć jakim cudem to, co musiał zaobserwować podczas swojej podróży, w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na jego chorą wizję. Twierdził nawet, że po drodze natknął się na huczną zabawę wyprawioną w jednej z wiosek, gdzie świętowano „Zwycięstwo pod Mer Uven” i że gdyby nie to, iż chciał zachować anonimowość, z pewnością niejedna piękna dziewczyna rozłożyłaby w podzięce swoje uda. Jego towarzysze milczeli posępnie, wypatrując tylko znajomego zbiorowiska smukłych brzóz.
Wreszcie w oczy rzuciły im się jaśniejsze smugi srebrzystej kory, wyróżniające się na tle ciemnych pni. Bez słowa skierowali się w tamtą stronę.
Siril poczuł, że uśpione na chwilę poczucie niepokoju teraz na powrót rozbudziło pełzające w żołądku larwy o lodowatych, ruchliwych cielskach. Zimny pot zrosił mu czoło, a serce przyspieszyło z obawy przed tym, kogo za chwilę zobaczy. Czy raczej, kogo może nie zobaczyć.
Brzozy łagodnym łukiem otaczały polanę, na której środku, niczym ołtarz, stał ułożony z jasnych kamieni grób. Ukośne promienie słońca, wdzierające się przez prześwit w leśnym stropie splątanych konarów, padały akurat wprost na nieduży kopiec. Dawało to wrażenie, jakby znaleźli się w naturalnej świątyni, gdzie zamiast marmurowych ścian, prezbiterium osłaniały białe pnie.
Pierwszą osobą, jaką dostrzegli, był Gruby Berkh. I nic dziwnego, bo przez te lata, choć zdawało się to niemożliwe, roztył się jeszcze bardziej. Potężne brzuszysko wylewało się zza paska spodni i niebezpiecznie napierało na guziki dobrej jakości kubraka. Policzki i dolna warga obwisły trochę, co w połączeniu ze wciąż wesołym spojrzeniem nadawało mu wygląd poczciwego buldoga. Mężczyzną obok okazał się Lorik, który zachował wysportowaną sylwetkę, chociaż jego blond włosy posiwiały na skroniach, a twarz – ostatnim razem gdy się widzieli posiadająca jeszcze resztki młodzieńczego trądziku i chłopięcego uroku – teraz należała do dojrzałego i doświadczonego życiem człowieka.
Siril trochę niedbale odwzajemnił ich powitanie, nerwowo przeszukując wzrokiem polanę. Nie dostrzegł nigdzie Elory i sam nie wiedział, czy poczuł rozczarowanie, czy raczej ulgę.
Szczur posłał im na przywitanie wąski, chytry uśmiech, a wcześniej pogrążony w rozmowie z nim Evanathiel, poderwał się na widok nowo przybyłych i skierował się w ich stronę.
Siril przysłuchiwał się wymianom uprzejmości jednym uchem, z uwagą obserwując dawno niewidzianego przyjaciela.
„Nie zmienił się, prawie wcale się nie zmienił” myślał, przyglądając się jego harmonijnej, dumnie wyprostowanej sylwetce. To prawda, że w gęstej, kasztanowej czuprynie pojawiły się pasma siwizny i... tak, dorobił się dwóch nowych, niedużych blizn: wąska kreseczka na brwi i krótka, choć chyba głęboka szrama znacząca silny podbródek. Nos, niegdyś wąski i prosty, teraz miał lekkiego garba po złamaniu. Ale nic nie zdołałoby odebrać rysom Evanathiela tej wręcz królewskiej, szlachetnej regularności i dumy, ani zgasić żywego płomienia nadziei w jasnych oczach.
– Dziękuję – powiedział mężczyzna krótko, kładąc dłoń na ramieniu Sirila. – Cieszę się, że przyszedłeś.
Ten zdołał jedynie skinąć głową w odpowiedzi, bo z lasu właśnie wyszedł Sanzo. Wyglądał nad wyraz dobrze – wciąż przystojny, o smoliście czarnych włosach, z lekkim zarostem pokrywającym dość szeroką szczękę i łobuzerskim uśmiechem błąkającym się po kształtnych wargach, który jednak nie sięgał jakby do ciemnych oczu. Normalnie widok smagłego południowca sprawiłby ogromną radość, w ich grupie nie było chyba osoby, która nie darzyła tego czarującego optymisty sympatią. Z tym że radości nie było, bo chyba wszyscy poczuli to samo ukłucie żalu, gdy zza pleców byłego żołnierza nie wychynął Vega, dokładna kopia swego starszego o kilka minut brata.
Vega zmarł na tyfus kilkanaście lat temu i to widmo przysłoniło rytuał wylewnych powitań, wkradło się fałszywą nutą w serdeczny śmiech, przyjaznemu poklepywaniu po plecach nadało piętno spóźnionych kondolencji.
Ale fasada wesołości – chociaż spękana i nadszarpnięta – dalej nie opadała. Gruby Berkh opowiadał coś dudniącym, basowym głosem, który przetaczał się po lesie jak grzmot, Fandril przyklaskiwał i skakał, chichocząc szaleńczo pod nosem, Lorik wspominał ich wspólną młodość, Sanzo zanosił się srebrzystym śmiechem, a Evan uśmiechał się ciepło, spoglądając na nich jak ojciec na ukochane, dawno nie widziane dzieci. Juven zachowywał swoją łagodną stoickość mnicha, ale tak samo było zanim jeszcze wstąpił w mury klasztoru. Zwykle pozostawał na uboczu, pogrążony w modlitwie, albo w swoich papierach, milczący i uduchowiony. Przynajmniej dopóki nie stawał do walki, kiedy to wychodziła z niego najprawdziwsza bestia.
Sirilowi zdawało się, że tylko on nie pasował do obrazka, czuł się jakiś niezręczny, nieadekwatny. Obcy.
Kiedyś stałby wśród nich, tuż przy Evanathielu, ramię w ramię. W dyskusjach często zajmowali przeciwne stanowiska, ale uśmiechali się prawie zawsze w tych samych momentach, dokańczali swoje zdania, a czasem wypowiadali te same uwagi, jakby dzielili jakieś dziwne połączenie, niemal równe temu jakie łączyło Sanza i Vegę. Ale to było dawno temu i chociaż Evan sprawiał wrażenie, że wcale się nie zmienił, to Siril był już innym człowiekiem.
W końcu podszedł do Szczura, który stał w cieniu brzóz zupełnie samotnie, daleko od przybyłych na miejsce pozostałych członków Szesnastki. Otaczała go jakaś aura odrzucenia, źle skrywanej niechęci, wręcz obrzydzenia i strachu, jakby roznosił paskudną i śmiercionośną zarazę.
– Prawie jak za starych czasów – oznajmił Siril na przywitanie, na co odpowiedziało mu mlaśnięcie i krzywe spojrzenie chytrych oczu.
– Nie bardzo. Zbyt wielu brakuje, żeby było jak dawniej.
– Zbyt wielu – potwierdził zabójca, cichym głosem ledwo przeciskającym się przez gardło. – Powiesz mi wreszcie, dlaczego Evan tak bardzo chciał nas tu ściągnąć? Bo obawiam się, że nie wyłącznie z tęsknoty.
– Och, tęsknił za wami bardziej, niż sądzisz – odparł Szczur. – Chyba nawet upadek Tallenu nie zabolał go tak bardzo jak to, że nasza Szesnastka się rozpadła. Ale nie, nie ściągnął was tu wyłącznie w celu sentymentalno-wspominkowym. Chyba się domyślasz, o co może chodzić, prawda?
– Powstanie? – Milczenie rozmówcy dało mu wystarczającą odpowiedź, więc parsknął z niedowierzaniem. – To głupota. Szaleństwo i samobójstwo... Nie tylko samobójstwo, ale przy okazji morderstwo. Równie dobrze moglibyśmy powiesić każdego, kto zdecydowałby się za nim pójść.
– Nie znasz całego obrazu sytuacji – wyjaśnił Szczur. – Ale na wszystko przyjdzie czas. Zebraliśmy się tutaj, żeby jeszcze raz pożegnać Tanedę. Minęło dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat temu otworzyliśmy pewną księgę i choć miała swoje dobre momenty, skończyła się tragicznie. Dlatego czas ją w końcu zamknąć, przestać kartkować w poszukiwaniu miejsca, gdzie wszystko zaczęło się pieprzyć, przestać próbować zmienić to, co zostało już zapisane i przestać rozpaczać nad ostatnimi zdaniami. Trzeba ją w końcu zamknąć i otworzyć nową, dlatego spotykamy się właśnie tutaj.
– To wyjątkowo poetyckie jak na ciebie – mruknął Siril.
– Cóż, to nie moje słowa, tylko Evana. To fragment listu, którego oczywiście, jak mniemam, nie przeczytałeś. Zawsze miał dryg do takich wzniosłych porównań.
– I z tego co wiem, zawsze uważałeś to za ideowe pierdolenie. Co się zmieniło?
– Nic się nie zmieniło. – Szczur uśmiechnął się, swoim zwyczajem wąsko i jakby nieszczerze. – Ale zawsze wiedziałem, że niezależnie od tego, jakie jest moje zdanie na ten temat, Evan w ten sposób trafia do ludzi.
– Ach. Więc posługując się zasłyszaną przemową, próbujesz dotrzeć do mnie, przekonać do pochylenia nad grobem zmarłej przyjaciółki, sugerując, że przyniesie mi to odkupienie?
– Gówno mnie obchodzi twoje odkupienie, Siril – odparł Szczur spokojnie. – Ale chcę, żebyś miał jasny obraz sytuacji. Tutaj zamykamy swoją przeszłość. Wiadomo, nie można jej wrzucić do skrzynki i udawać, że nie istnieje. Ale jeśli masz jakieś brudy, które chcesz wywlec, zrób to teraz. Bo potem pojedziemy do domu Allesany, która udziela nam schronienia, gdzie zaczniemy rozmawiać o przyszłości. I kiedy Evanathiel zacznie mówić o nadziei na lepsze dni, nie obchodzi mnie, czy mu uwierzysz. Ale nie rzucaj mu w twarz dawnych błędów. Nie wykorzystuj poczucia winy, żeby ostudzić jego zapał. Wiem, że jego bezkrytyczna wiara w to, że w końcu nam się uda, bywa czasem groźna. Ale teraz ta wiara naprawdę jest nam potrzebna. W końcu pojawiła się dla nas iskra nadziei i jeśli jej nie wykorzystamy... – Wzruszył ramionami.
Siril nie odpowiedział. Żałował, że zdecydował się tu przyjechać. Może po cichu liczył na, jakkolwiek pretensjonalnie by to nie brzmiało, zamknięcie starej księgi. I chociaż zdawało mu się, że o niczym innym nie marzył przez ostatnie dwadzieścia lat, to jednocześnie tego nie chciał. Sprzeczne uczucia targały nim jak sztorm. Pragnął podejść do dawnych przyjaciół i na powrót stać się częścią grupy, wyzbyć się tej potwornej pustki, poczucia straty jak po odciętej kończynie, która, choć nieistniejąca, odzywała się czasem uporczywym swędzeniem albo i palącym, mieszającym zmysły bólem. A z drugiej strony, chciał uciec i nie zobaczyć ich już nigdy więcej, a najlepiej zupełnie o nich zapomnieć. Chciał wydrzeć Evanathielowi tę głupią, naiwną i niezniszczalną nadzieję, zgasić piękno jasnego spojrzenia, zdusić żarliwy głos głoszący idee sprawiedliwości i walki o wolność, a jednocześnie niczego tak nie pragnął, jak jeszcze raz mu uwierzyć i pójść za nim choćby prosto w ogień. Chciał jeszcze raz znaleźć w sobie niezachwianą pewność, że zdołają wszystko naprawić i chciał pozostać w swoim cichym zwątpieniu, obserwować z cienia jak wszystko wokół powoli tonie.
I w tym natłoku myśli nie potrafił podjąć żadnej decyzji, więc stał na uboczu – niepewny, nieadekwatny, obcy. Spiął się lekko, widząc, że Evan odchodzi od zbitych w grupkę przyjaciół i zmierza w jego kierunku z poważną miną, ale z ciepłym, wesołym błyskiem w błękitnych oczach.
– Przejdź się ze mną – poprosił były dowódca Szesnastki. Siril zdusił w sobie chęć ucieczki i skinął głową, ruszając za przyjacielem między sędziwe drzewa. Przez chwilę szli w milczeniu, dźwięk rozmów cichł z wolna i po jakimś czasie słyszeli już tylko szelest ściółki pod swoimi stopami. Złote snopy powoli gasnącego słońca przebijały się przez plątaninę gałęzi, pierwsze liście podrygiwały delikatnie smagane leciutkim, niemal niewyczuwalnym wiatrem, a chłodne powietrze wypełniał zapach wilgotnej ziemi.
I Siril poczuł się wreszcie spokojny. W tym wygodnym milczeniu, w wieczorze sennie zapadającym wśród łagodnego szelestu, mając u swojego boku niewidzianego od prawie dwudziestu lat przyjaciela, który wciąż był mu bliższy niż ktokolwiek inny na świecie.
– Brakowało mi ciebie – odezwał się w końcu. Zaskoczył go dźwięk własnego głosu, przerywającego nagle kojącą melodię szelestów.
– Zawsze mogłeś się skontaktować – odparł Evanathiel spokojnie, bez wyrzutu.
– Myślę, że do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak mocno mi ciebie brakuje.
– A ja myślę, że po prostu się bałeś – stwierdził Evan, błądząc spojrzeniem po obrazie, jaki tworzyły wokół nich pnie drzew – niektóre szerokie i omszałe, inne cienkie jak palec, jakby w każdej chwili miały się złamać, a niektóre powalone przez siły natury, z wolna porastające nowym życiem: mchem i drobnymi, zielonymi pędami, wpełzającymi zachłannie wyżej aby piąć się bliżej słońca. – Bałeś się, że zbyt wiele się zmieniło i z każdym rokiem strach się nasilał – kontynuował swoim ciepłym, głębokim głosem. – Nie winię cię, sam czułem się podobnie. Na początku nie potrafiłem przeboleć, że mnie... że odszedłeś – poprawił się. To lekko oskarżycielskie, naznaczone wyrzutem „zostawiłeś mnie” nie pasowałoby do Evanathiela, ale taki dobór słów byłby jak najbardziej trafny. – A w końcu zrozumiałem, tak jak potem zrozumiałem dlaczego przestałeś odpisywać i chyba sam zacząłem się bać. Ale teraz... Myślę, że te obawy były bezpodstawne. – Mówiąc to, wreszcie skierował na przyjaciela spojrzenie i Siril uśmiechnął się, po raz pierwszy od bardzo dawna szczerze.
– Niektóre rzeczy się nie zmieniają – potwierdził. – Cieszę się, że nasza przyjaźń jest jedną z nich.
– Jesteś moim bratem, Siril. Nie mógłbyś być mi bliższy, nawet gdybyśmy dzielili prawdziwe więzy krwi. I nic tego nie zmieni – powiedział Evan poważnie. – Wiem jednak, że nie jesteś tu ze względu na mnie, a w każdym razie, na pewno nie tylko – dodał. – Mam nadzieję, że ucieszy cię wiadomość, że nie przybyłeś na próżno.
Siril aż przystanął, kompletnie zaskoczony i wytrącony z równowagi. Najpierw serce gwałtownie przyspieszyło mu w piersi, dopiero potem umysł przetrawił tę wiadomość, głos wciąż jednak nie mógł przecisnąć się przez miażdżone szponami niepewności gardło, żeby zadać pytanie, na które odpowiedź rozwiałaby jego wątpliwości. Na szczęście nie musiał pytać, bo Evanathiel kontynuował wypowiedź.
– Kiedy pierwszy raz do niej dotarliśmy, nie chciała utrzymywać kontaktu. Uszanowaliśmy to, ale daliśmy jej namiary na jednego z naszych łączników, na wypadek, gdyby zmieniła zdanie. I zmieniła. Chce się z tobą zobaczyć, Siril, ale tylko z tobą. Zna ogólny zarys naszych planów, ale nie sprecyzowała, czy weźmie w nich udział. Ale prosiła, żebyśmy najpierw dali jej możliwość spotkania się z tobą sam na sam. Nie mogłem w żaden sposób przekazać ci wiadomości, dlatego Elora zjawi się dopiero o zachodzie. My w tym czasie przeniesiemy się już do domu Allesany. Liczę na to, że do nas dołączycie. Chciałbym, żebyś chociaż nas wysłuchał. Jeśli nie zdecydujesz się nas poprzeć, zrozumiem. Myślę, że wtedy nasze drogi rozejdą się już na stałe. Chociaż, tak jak mówiłem, jesteś moim bratem i nic na świecie tego nie zmieni, nie będę już wysyłał listów. Chyba dla nas obu ta namiastka kontaktu, która wypaczyła obraz naszej więzi, była zbyt bolesna. Jeśli znów będziemy mieli się pożegnać... Zrobimy to jak trzeba. Tak, żeby zapamiętać to, co było istotne.
Myśl o pożegnaniu w momencie, w którym Siril dopiero poczuł, że odzyskał przyjaciela, zabolała bardziej, niż chciałby się do tego przyznać. Mimo to wiedział, że Evanathiel ma rację. Żadne listy nie oddadzą tego, co czuli w swojej obecności – że wszystko, prędzej czy później, będzie w porządku, bo razem przecież mogą wszystko.
– Mam nawet butelkę czarnego Ferlano Ibrisi – dodał Evan z uśmiechem, a jego rozmówca zamrugał ze zdziwieniem. To był jeden z najdroższych trunków, produkowany ze specjalnej odmiany winogron – to chyba im alkohol zawdzięczał swoją niezwykle głęboką, bardzo ciemną barwę. Produkowano go wyłącznie w południowym mieście Ibris, uznawanym za stolicę win.
– Jak ją zdobyłeś?
– Wpadła mi w ręce.
Siril zaśmiał się krótko, kiedy przyjaciel użył dokładnie tych samych słów, co ponad dwadzieścia lat temu. Ponad dwadzieścia lat temu, a obaj pamiętali to tak dokładnie, jakby zdarzyło się wczoraj.
– Postaram się. Ale nie będę kłamał, wiele zależy od niej.
– To też się nie zmieniło. – Evanathiel uśmiechnął się lekko.
– Nie – potwierdził Siril poważnie. – Nigdy.
*
– Cholera, ostatni raz, kiedy się widzieliśmy, wszyscy byliśmy jeszcze takimi szczylami – stwierdził Sanzo nagle, niespodziewanie przerywając dudniący potok słów Berkha.
– Może poza Juvenem – sprostował Lorik z krzywym uśmiechem. – On zawsze zachowywał się, jakby miał już ze sto lat.
– A w kwestiach doceniania trunków i kobiet, jakby miał dziesięć – dodał Sanzo. – Tylko dzieci zbyt młode, żeby w pełni zasmakować w wytrawnych przyjemnościach dorosłych, tak lekkomyślnie by je odrzucały.
– Nie wiem dlaczego użyłeś czasu przeszłego – wtrącił się Juven spokojnie. – Z tego co słyszę, większość z was wciąż pozostaje w awanturniczym stadium sprzed dwudziestu lat.
– A pewnie! – Sanzo wyszczerzył zęby w olśniewającym uśmiechu. – Młodzi, piękni i pijani, cali my! Jeszcze tylko nad ostatnim punktem trzeba będzie popracować...
– W czym otrzymasz nasze wierne wsparcie! – huknął Gruby Berkh, na co Fandril zachichotał radośnie. Juven zaczął coś po swojemu ględzić o zachowywaniu czystości ciała i umysłu, Lorik drwił żartobliwie z jego świątobliwej postawy, a Sanzo na moment zatopił się w myślach.
Naprawdę nie widzieli się całe wieki i mimo pozorów, że wszystko jest jak dawniej, to zdążyli się postarzeć o, ni mniej ni więcej, owe całe wieki.
Nie chodziło o dodatkowe kilogramy, jakie przybyły Berkhowi, ani nawet pierwsze siwe włosy Lorika, najmłodszego z nich, który gdy trafił do grupy miał zaledwie siedemnaście lat. Kiedy wspominali wspólne czasy, może trochę czuli się jak kiedyś.
Sanzo opowiedział historię, jak pierwszy raz, nie znając jeszcze dobrze Tanedy, jej osobliwych upodobań ani ognistego temperamentu, w dość niewybrednych słowach zaproponował rudowłosej piękności kilka chwil „sam na sam”. Dość boleśnie został uświadomiony w tym, że Taneda należy do kobiet preferujących towarzystwo... innych kobiet. Do tej informacji dołączyła krótką lekcję dobrych manier, wymierzoną jego własnym pasem i to zanim zdołał podciągnąć spodnie. Opowieść ta wzbudziła równą wesołość, co niegdyś sam Sanzo, wypadający z lasu z oczami błyszczącymi z przerażenia, jedną ręką próbując naciągnąć plączące się w okolicach kolan gacie, a drugą osłaniając głowę przed razami Tanedy. Tak jak wtedy, tak i dziś nie otrzymał nawet krztyny współczucia, nawet gdy dotarł do kulminacyjnego momentu, w którym wyrżnął na ziemię pośrodku obozowiska, a pas, do wtóru wiwatów, pozostawił na jego tyłku kilka czerwonych pręg. Ale ten brak współczucia był w porządku, tak jak w porządku były żarty Lorika dotyczące wiary Juvena, bo wszyscy wiedzieli, że naprawdę szanują religię zakonnika, a gdyby komuś z nich groziło prawdziwe niebezpieczeństwo, ruszyliby mu na pomoc.
Nie było w porządku, kiedy zaczynali mówić o latach rozłąki. Bo Sanzo nie potrafił wybaczyć Juvenowi, że zamiast ruszyć z nim i Vegą do Galdoru, aby walczyć na froncie, ten zamknął się jak tchórz w swoim klasztorze i były żołnierz nie mógł powstrzymać irracjonalnej myśli, że gdyby znaleźli się tam we trójkę, to wszystko potoczyłoby się jakoś inaczej i Vega dalej by żył. Berkh nie mógł wybaczyć Lorikowi, że nie powstrzymał Terro przed powieszeniem się na strychu jakiejś zapyziałej karczmy, i vice versa – kiedyś, razem z Terro i Tanedą byli praktycznie nierozłączni, a teraz widmo samobójstwa jednego z nich rzuciło na dwóch pozostałych przy życiu cień niewypowiedzianych oskarżeń. A gdzieś w głębi, cała grupa za nic nie potrafiła wybaczyć Berkhowi tego, że mu się udało.
Może poza Fandrilem, który wszystko to miał głęboko gdzieś, wysłuchiwał opowieści przyjaciół, a potem dalej plótł swoje, jakby ich nie słyszał – że to tak wspaniale, że im się udało, że teraz w Tallenie tak dobrze się żyje i och, jakże piękne to było zwycięstwo, słynne Zwycięstwo pod Mer Uven! Mieli ochotę skręcić mu za to kark, ale potem w pewien sposób przejęli jego strategię. Też udawali, że wszystko jest w porządku, chociaż nie mogli w to uwierzyć. W przeciwieństwie do Fandrila nie stracili rozumu i trochę mu tego zazdrościli.
– Zmierzcha się – zauważył po jakimś czasie Lorik. – Niedługo będzie trzeba ruszać. Powinniśmy pożegnać Tanedę, po to w końcu tu jesteśmy – oznajmił, po czym ze swoich juków wyciągnął bukłak wina. Stanęli półokręgiem wokół kopca kamieni, teraz milczący i poważni. Szczur oddalił się taktownie, żeby nie przerywać ich ceremonii i nie zatruwać jej swoją paskudną obecnością.
– Byłaś dla mnie jak starsza siostra – zaczął Lorik cicho. – Czasem wredna starsza siostra... Ale zawsze mnie chroniłaś. Wiele razy ratowałaś mi życie i żałuję, że nie mogłem ci się odpłacić pod Mer Uven. Ale kiedy się nad sobą użalałem, prałaś mnie bezlitośnie, więc nie będę ryzykował, że przy następnym spotkaniu znowu to zrobisz. Dlatego będę żył najlepiej jak potrafię, żeby chociaż częściowo spłacić swój dług i na zawsze zachowam pamięć o tobie. Byłaś moją siostrą, siostrą nas wszystkich i tego nigdy nie zapomnimy. Żegnaj, siostrzyczko. – Przychylił bukłak i rubinowy strumień rozbryznął się na jasnych kamieniach. Następnie naczynie z winem przejął Gruby Berkh.
– Żegnaj, Wiewióreczko – powiedział tylko, używając czułego zdrobnienia, którego przywilej stosowania zyskał w jakichś niewyjaśnionych okolicznościach. Nikt inny nie nazywał tak Tanedy – nie, jeśli chciał zachować swoje zęby – ale Berkhowi zawsze uchodziło to na sucho.
Sanzo przejął bukłak, gdy przyjaciel powtórzył rytuał Lorika.
– Dzisiaj przelewam za ciebie wino, ale wiele krwi przelałem, również w twoim imieniu. Niedługo mam zamiar znów ją przelać i wtedy też będę o tobie pamiętać. Pozdrów ode mnie Vegę. – Zamilkł na chwilę. „I powiedz, że tak kurewsko za nim tęsknię, że czasem nie mogę oddychać”. Zacisnął zęby, żeby nie wypowiedzieć tego na głos, bo bał się, że głos mu się załamie. Zamiast tego dodał: – Mam nadzieję, że jest tam wystarczająco dużo pięknych kobiet dla was obojga. I pozdrów Terro, jeśli nie jest zbyt zajęty ogrywaniem Stwórcy w kości. Żegnaj, przyjaciółko, żegnaj, przyjacielu. Żegnaj, Vega, braciszku. – Przy ostatnim zdaniu głos mu zadrżał, ale wszyscy udawali, że tego nie słyszą, a żeby nie widzieć jego łez, z uporem wpatrywali się w kolejny strumień wina, który eksplodował na kamieniach fontanną czerwieni, a potem spłynął po nich jak krwawy wodospad.
Następny był Juven. Zmówił krótką modlitwę, a gdy dopełnił rytuału, oddał bukłak Fandrilowi. Wszyscy zaniepokoili się lekko na myśl o niezręczności jaka nastąpiłaby gdyby powiedział coś niewłaściwego, ale on odezwał się głosem zaskakująco trzeźwym i spokojnym.
– Do dna, przyjaciółko. I do zobaczenia w lepszym świecie. – Przychylił skórzane naczynie, z którego wyciekły ostatnie krople rubinowej cieczy. Te spłynęły po grobie, wijąc się między nierównościami kamieni niczym szkarłatne wężyki.
Do tego czasu łzy na policzkach Sanzo zdążyły obeschnąć i chociaż paląca dziura w sercu, jaka pozostała po śmierci brata nie zasklepiła się, poczuł się jakby trochę lepiej.