Świt spowił las szarością i pasmami mgły. W gałęziach
zapanowało poruszenie, rozległ się świergot rozbudzonych ptaków.
Było zimno, a niebo na powrót zaczęło przywdziewać żałobne
szaty popielatych chmur.
Gdy wyszli spomiędzy drzew, Siril bez słowa wsiadł na konia.
Zieleń wysokiej trawy pokrywającej równinę zdawała się blaknąć,
stała się równie bezbarwna, jak ten poranek.
Zza piętrzących się na wschodzie gór, w otoczeniu bladej żółci
i jasnego różu, wyłaniało się słońce. Pewnie jednak nie będzie
mu dane skąpać dzikich, rozległych terenów w swym blasku na długo
– pojawił się chłodny, narastający z każdą chwilą wiatr,
prawdopodobnie zwiastujący burzę.
Napięcie, jakie wywołały ostatnie wydarzenia uszło z Sirila,
pozostawiając po sobie jedynie bezgraniczne znużenie. Przymknął
oczy, kołysząc się lekko w dobrze znanym rytmie kroków klaczy.
Czuł, jak jej mięśnie płynnie poruszają się pod skórą, czuł
coraz mocniejsze podmuchy targające włosy i wiszącą w powietrzu
burzę.
I spokój.
Chyba inaczej to sobie wyobrażał. Myślał często o tym dniu i do
głowy przychodziły mu tysiące emocji, jakie go wtedy ogarną.
A mimo to odczuwał tylko senność, zmęczenie i spokój.
Wokół nerwowy szelest traw i narastający świst zimnego wiatru.
Coraz bardziej ciemniejące niebo i pewny, monotonny rytm końskich
kroków.
Spokój...
*
Siril prawie nie zanotował krótkiej wymiany zdań między Elorą i
Szczurem ani momentu, w którym ten ostatni zniknął, bezszelestnie
wtapiając się w mrok, aby ofiarować im chwilę prywatności.
Owładnęło go dziwne poczucie odrealnienia, jakby nie miał władzy
we własnym ciele, odczuwał nienaturalny ciężar własnych kończyn,
choć te jakby nie należały do niego. Nie potrafił się zmusić do
ruchu ani do wypowiedzenia choćby krótkiego przywitania, zdawało
mu się, że pozostaje tylko biernym obserwatorem wydarzeń, na które
nie ma wpływu – jak we śnie. Senno-surrealistyczne wrażenie
dodatkowo pogłębiało zimne światło gwiazd i – rzucane przez
poruszające się na lekkim wietrze gałązki – drobne, ruchliwe
cienie.
Bez udziału woli podszedł bliżej szczupłej postaci i parzył, jak
jego własna dłoń ostrożnie sięga brzegu kaptura.
Elora nie powstrzymała go ani nie odezwała się słowem, kiedy
powolnym ruchem odsłonił jej twarz. Serce waliło mu w piersi,
nagle obudził się w nim irracjonalny lęk, że ten niby-sen nagle
zmieni się w koszmar i zamiast ukochanej zobaczy przed sobą pysk
jakiejś krwiożerczej bestii, która pożre mu serce i ostatnie
resztki nadziei.
Oczywiście, tak się nie stało, ale Siril i tak drgnął.
Wnętrzności zacisnęły mu się boleśnie, serce zakłuło jak
dźgnięte nożem i choć bardzo chciał, nie potrafił oderwać
spojrzenia od brzydkiej blizny na lewym policzku Elory. Duża i
nieregularna szrama, jak po paskudnej szarpanej ranie, zaczynała się
na kości jarzmowej i kończyła tuż przy ustach, odkształcając
lekko górną wargę.
– Jak...
– Psy – przerwała, ostro i gniewnie. Siril też poczuł gniew na
siebie, że to było pierwsze o co zapytał – jakby to miało teraz
tak duże znaczenie. Wiedział, że zupełnie nie od tego chciał
zacząć. Ale od czego chciał? Gdzie podjąć coś, co zostało
przerwane dwadzieścia lat temu, bezlitośnie ucięte niczym nożem?
Milczał więc niezręcznie, próbując wyłowić jak najwięcej
szczegółów jej twarzy w świetle gwiazd. Włosy Elory, krótko
ścięte jak u mężczyzny, zszokowały go niemal równie bardzo jak
blizna, ale nie chciał na razie pytać. W Tallenie jedynie żebraczki
i niektóre kurtyzany strzygły się w ten sposób, ale ubranie Elory
nie wskazywało na skrajną biedę, a Siril znał ją na tyle dobrze,
żeby wiedzieć, że nigdy nie zniżyłaby się do sprzedawania
własnego ciała. Miał głęboką nadzieję, że to się nie
zmieniło. Twarz miała teraz szczuplejszą, a przez to jakby
bardziej wyrazistą. Na swój sposób intrygującą, mimo szpecącej
szramy.
Elora nigdy nie była piękna, nie w klasycznym sensie. Przedstawiała
sobą ten typ prostej, miłej dla oka, choć pospolitej urody. Ale
potrafiła być niezwykle czarująca, szczerością, a wręcz pozorną
prostotą i naiwnością zjednywała sobie wielu ludzi. Siril dopiero
po czasie zdał sobie sprawę, jak bardzo mylne okazało się
pierwsze wrażenie. Pod łagodnością kryła ogromną siłę, pod
niewinnymi pytaniami wnikliwe obserwacje, a pod uprzejmymi uśmiechami
– tajemnice i niedomówienia. I kiedy w końcu to dostrzegł, Elora
stała się piękniejsza. Stawała się piękniejsza z każdą
rozmową, z każdą mądrą decyzją, każdym dobrym gestem i
świadectwem jej niezłomnej postawy.
– Wyglądasz jak gówno – oznajmiła wreszcie, niespodziewanie
przerywając ciężką ciszę.
– Miło słyszeć, że zachowałaś swój dziewczęcy urok. – Tym
razem łatwo przyszło mu znalezienie głosu. Elora uśmiechnęła
się lekko w odpowiedzi i odczytał to jako niewielkie zwycięstwo.
– Zawsze wydobywałeś ze mnie wszystko, co najlepsze.
– Cóż, na pewno pomogłem ci wyostrzyć język. I poszerzyć
słownictwo.
– Sporo podłapałam od chłopaków, ale byłeś znakomitą
inspiracją, to prawda.
Teraz Siril też się uśmiechał. Kiedy słowa zaczęły wreszcie
trafiać na swoje miejsca, spadł uciskający ciężar, zniknęło
paraliżujące poczucie przebywania w koszmarnym śnie, jakby złamali
jakąś klątwę.
– Elora... Tęskniłem za tobą. – Teraz zdziwiło go, jak proste
było wypowiedzenie na głos tego co od początku kołatało mu się
po głowie. Nie miało znaczenia, że słowa zdają się zbyt płytkie
i ograniczone, bo przypomniał sobie, że przecież się znają.
Znają się tak dobrze, że wszystko co trzeba ona i tak odczyta z
jego głosu i wyrazu twarzy.
– Mieszkam niedaleko południowej granicy – odparła. Spojrzał
na nią zdziwiony taką odpowiedzią, a ona odwróciła głowę. –
To znaczy, że przejechałam prawie cały kraj – wyjaśniła cicho.
– To znaczy... – dodała, znów spoglądając mu w oczy i
wyciągając rękę, żeby musnąć palcami jego szorstką dłoń. –
To znaczy, że ja też.
*
Nad równiną przetoczył się grzmot, tak potężny, że zdawało
się, iż powietrze wokół nich zadrgało. Nie łudzili się wizją
znalezienia schronienia przed deszczem na tym pustkowiu, ale mimo to
zmusili konie do kłusa. Pęd i potężna wichura szarpały włosy i
ubrania. Wysokie źdźbła z czasem zaczęły się zmieniać w
szorstką darń, przetykaną gdzieniegdzie kępkami dłuższej trawy.
Końskie kopyta nie zapadały się już w miękkim gruncie, ziemia
stała się twardsza, czasem rozlegał się głośniejszy stuk, gdy
podkowy natrafiały na drobne kamienie.
Siril całkowicie skupił się na rytmicznym unoszeniu ciała w
siodle i uczuciu świeżego, chłodnego powietrza smagającego twarz.
Rozległ się kolejny ogłuszający grzmot, a ołowiane niebo
rozerwał oślepiający blask błyskawicy. Chmury stawały się coraz
ciemniejsze i cięższe, jakby pęczniały coraz bardziej. Przeciekły
pierwszymi kroplami deszczu – Siril poczuł je na twarzy i
dostrzegł, jak wzburzają powierzchnię płytkiego strumyka
nieopodal. A potem chmury pękły. W jednym momencie runęła ulewa
tak potężna, że w mgnieniu oka przemoczyła ich ubrania i włosy.
Ruszyli wzdłuż kamienistego, porośniętego rzadką szczeciną
brzegu w górę potoku, tuż obok kipiącej wody.
Deszcz był zimny i tak gęsty, że zdawało się, iż można się
nim utopić, ale Sirilowi wcale nie przeszkadzał.
Dawał poczucie oczyszczenia.
*
Mieszkała w przygranicznym mieście, na południu. Bez ogródek, nie
udając przed nim wyrzutów sumienia, powiedziała, że prawie od
razu związała się ze stacjonującym tam funkcjonariuszem Straży
Imperialnej. Na pytanie, czy go kochała, odpowiedziała krótko:
„potrzebowałam pomocy, a on był dla mnie dobry”. Nie tłumaczyła
się, bo nie uważała, że ma z czego. I może przez tę prostotę,
przez spokojną szczerość z jaką to mówiła, Siril nie potrafił
być zły ani zawiedziony z tego powodu.
Powiedziała, że przez to nosi krótkie włosy. Ludzie z miasta
szykanowali ją za związanie się ze strażnikiem. Nikt nie odważył
się oznakować ich domu jako mieszkania zdrajcy, jak to czyniono z
niektórymi donosicielami, ale nazywano ją tak za plecami. Kiedyś
wracała nocą do domu i napadła ją jakaś banda, nie rozpoznała
twarzy w mroku, ale wiedziała, że to jej sąsiedzi, ludzie, których
codziennie mijała na ulicy. Pobili ją i obcięli jej włosy, tuż
przy skórze. Mówili, że skoro żebrze o litość u wrogów i jest
zwykłą kurwą, to nie powinna tego ukrywać. Potem sama zaczęła
tak się strzyc, ale nigdy nie spuszczała wzroku, odpowiadając na
kpiny hardym spojrzeniem. Zabroniła mężowi robić cokolwiek w tej
sprawie. Mówiła, że tak było wygodniej i nie obchodzi jej co inni
myślą.
Siril zapytał, czy blizny też są wyrazem sąsiedzkiej przyjaźni,
ale zaprzeczyła. „Psy”, powtórzyła tylko, nie pozwalając
drążyć tematu.
Kiedy opowiedziała już wszystko, o swoim związku ze strażnikiem,
o tym, jakim był człowiekiem; o tym, że związała się z nim,
żeby uniknąć śmierci głodowej i została, bo tak było
wygodniej, spytała go, czy jej za to nienawidzi.
Opowiedział o swoim zajęciu. Że też zrobił to, bo czuł, że nie
miał wyboru, chociaż zawsze ma się jakiś wybór i ona też go
miała. Że ten wcale nie był łatwiejszy, ale że może właśnie
dlatego to zrobili, żeby się ukarać. Bo to byłaby jakaś cholerna
parodia, rażąca niesprawiedliwość, gdyby po tym wszystkim
ośmielili się być szczęśliwi. Dlatego robili coś, czym
pogardzali, żeby móc jeszcze bardziej gardzić sobą, żeby własnym
nieszczęściem odpokutować błędy z przeszłości.
– Tak, to do ciebie podobne – stwierdziła cicho, nie patrząc mu
w oczy. – Ale mylisz się, myśląc tak o mnie. Nie byłam
nieszczęśliwa. Ludzie mnie nienawidzili, ale czy kiedykolwiek mi to
przeszkadzało? Przykro mi, wiem, że chcesz myśleć, że cierpiałam
bez ciebie i byłam samotna, ale to nieprawda. Ja chciałam żyć.
Jak najlepiej, dla siebie i... dla mojej rodziny.
– Masz z nim dzieci?
Elora umilkła na chwilę, aż w końcu powoli skinęła głową.
– Dorosłą córkę, niedawno wyszła za mąż.
– Za strażnika? – warknął i natychmiast tego pożałował, ale
Elora zignorowała uszczypliwość.
– Za stolarza. Przyzwoity człowiek, nie obchodzi go polityka.
– Teraz przejmowanie się losem ojczyzny uważasz za nieprzyzwoite?
– zakpił.
– Raczej za głupie. – Wzruszyła ramionami niezrażona. –
Dlaczego prostych ludzi miałoby interesować, kto nimi rządzi?
– Tak dobrze było ci pod skrzydłami swojego kochanka, że nie
widzisz, co się dzieje?
– Widzę ciemny, zaślepiony naród uparcie dążący do własnej
zagłady. Widzę szlachtę, która tak samo wyzyskuje prostych ludzi,
co z tego, że pod zagranicznymi nazwiskami? Widzę starych ludzi,
którzy, pierdząc w stołki, wpajają młodym jak to ładnie umierać
za ojczyznę; jak to nasza religia, nasz język i kultura są lepsze
od innych i pytam się, jaki w tym sens, skoro większość z tych
ludzi gówno wie o jakiejkolwiek kulturze, a ziemię uprawia się
wszędzie tak samo. A że nie nasza ziemia? A czyja, do kurwy?
Wcześniej była królewska, teraz jest cesarska i jakoś nie wydaje
mi się, że od tego zaczęła rodzić zgniłe owoce. Tyle że mało
było rąk do pracy, bo wielu mężczyzn w sile wieku bezsensownie
oddało życie. Ale będzie lepiej. Wzrasta nowe pokolenie i to
pokolenie powinno pracować, powinno odbudować, co ich ojcowie
głupio i naiwnie zniszczyli, a nie powielać ich błędy. Upadek
handlu z Galdorem to cios, ale to nie koniec świata. Gdyby włożyć
w to pracę, gdyby zacząć coś robić, zamiast załamywać ręce i
odgrażać się cesarzowi pięściami, można wszystko odbudować,
zacząć na nowo.
– Niektórzy próbują. Ale potem przychodzi Straż Imperialna i
zabiera, co im się podoba. I co im wtedy z takiej pracy?
– Straż – parsknęła Elora z irytacją. – Na nich chcesz
wszystko zwalić? To prawda, bywają brutalni. Czasem pobiją kogoś
bez powodu, czasem nawet więcej. I tak, prostym, pracującym w pocie
czoła ludziom najbardziej się obrywa. Mogą się zjawić bez
powodu, zeżreć co jest, obmacać córki i przetrącić synom
szczęki. Biorą co chcą, bo myślą, że im się należy. Teraz to
jest straż, a wcześniej to byliśmy my. A jeszcze wcześniej
bandyci. Jest źle, ale wiesz co? Zawsze było. I jakoś dało się
żyć.
– Sama w to nie wierzysz. Znam cię, to nie jest coś, na co
przymykałabyś oczy.
– A ty w co wierzysz? – odparowała. – Że Imperium to całe
zło świata i że jeśli ono upadnie, to nagle całe to zło
zniknie? W czym byliśmy od nich lepsi? W czym ty jesteś od
nich lepszy, Siril?
– Nie chodzi o mnie. I pewnie masz rację, skurwysyny będą
zawsze. Tak samo pod sztandarem Imperium, jak każdym innym, ale
zgadzając się na to, bo tobie jest dobrze, nie jesteś wiele lepsza
ode mnie.
– Stwórco, naprawdę będziemy to robić? – szepnęła Elora po
chwili ciężkiego milczenia. – Licytować się, które z nas jest
gorsze? Przecież nie o to chodzi, wcale nie chodzi o to, jakie
grzechy popełniliśmy podczas tych dwudziestu lat. Chodzi o to,
gdzie one nas doprowadziły. Tutaj. – Zatoczyła rękami, obejmując
skąpaną w gwiezdnej łunie polanę, gdzie na burej ściółce
podrygiwały nerwowe cienie drobnych gałązek. – Jesteśmy tu, bo
oboje chcieliśmy czegoś ze swojej przeszłości. Jaka by nie była,
czegoś nam stamtąd brakuje. Nie chodzi o te dwadzieścia lat tylko
o to, co było wcześniej. Co może być dalej.
– Twierdziłaś, że jesteś szczęśliwa.
– A jednak tu jestem.
*
Strugi deszczu lały się z groźnie ciemnego nieba, wstrząsające
powietrzem grzmoty zdawały się ogłuszać, jasne błyski
rozdzierały ponury półmrok. Ulewa dudniła o twarde podłoże i
rozbryzgiwała wodę strumienia, przechodząc w jednostajny szum.
Ubrania lepiły się do ciała, włosy przylegały do twarzy, konie
tuliły uszy i nerwowo zarzucały łbami.
Siril nie zwracał uwagi na zmieniający się krajobraz, na łagodne
wzniesienia, ciemne kępki niewielkich zagajników i szare połacie
nieobsianych pól ani na majaczące czasem w oddali pokraczne
zabudowania samotnych gospodarstw.
Mimowolnie odtwarzał w pamięci ostatni fragment rozmowy z Elorą,
zastanawiając się, jak do tego doszło. Ta rozmowa przypominała
mozolne toczenie głazu – musieli współpracować, jeśli chcieli
cokolwiek osiągnąć. Były kwestie wymagające wyjaśnienia i te,
które pomijali jak śmiertelne przeszkody. Napięcie buzowało pod
jego skórą, bo zdawał sobie sprawę, że jeden fałszywy ruch mógł
zaprzepaścić całe starania. Chwilami było trudno. Kłócili się,
czasem krzycząc na siebie i krążąc nerwowo po polanie, czasem
gorzej, przerzucając się tylko gorzkimi oskarżeniami lub milcząc
długo w chłodnej furii. Ale zdarzały się i dobre momenty. Rozmowa
toczyła się sama i zdawało się, że to koniec wysiłku, że
wszystko wraca na odpowiedni tor. Ale zawsze czaiła się kolejna
przeszkoda i znowu się zaczynało – krzyki, milczące wyrzuty.
Bolały wypowiedziane na głos słowa, te ostatkiem sił zachowane
dla siebie bolały jeszcze bardziej.
Aż w końcu dotarli do punktu bez powrotu.
„Czy my się jeszcze znamy?” Pytanie zawisło między nimi ciężko
i nagle uświadomił sobie, że nie zna odpowiedzi. A może nie miał
siły szukać odpowiedniej.
„Wszystko co nas łączyło, teraz nas dzieli.”
Wiedział, że powinien zaprzeczyć. Pewnie tego oczekiwała. Mógł
też powiedzieć, że nie można tego tak spłycać. Wspólna sprawa
zetknęła ich ze sobą, ale połączyło ich coś więcej. Wreszcie,
mógłby przyznać, że ma cholernie dużo czasu, którego nie ma jak
spędzić i bardzo chętnie pozna ją jeszcze raz, bo to jedyne co ma
dla niego jakiś sens.
Ale zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia.
*
Dochodziło południe, kiedy Naikon wyszedł narąbać więcej
drewna. Allesana ze starszymi dziewczętami uwijały się już przy
obiedzie, miotając się między kuchnią i pokojem jadalnym, gdzie
większość gości dochodziła do siebie. Niektórzy trzeźwieli,
inni postanowili ten moment jak najbardziej odwlec, uzupełniając
stale opadający poziom wina we krwi.
Powietrze po burzy orzeźwiało, miało metaliczny posmak deszczu.
Smród z obornika mieszał się z zapachem wilgotnej ziemi i
wiosennych kwiatów. Kury ospale krążyły po placu, jedna chlapała
się w brudnej kałuży, strosząc mokre pióra. Pojedyncze snopy
słonecznych promieni przebijały się przez chmury, rzucając na
szczyty gór jakby mistyczne światło.
Zresztą wszystko zdawało się jakieś bardziej mistyczne, kiedy
wspomnienie ostatniej nocy wciąż otulało Naikona. Myśli, ciągle
jeszcze ociężałe od wypitego wina, przenikało echo wczorajszych
pieśni. Nawet teraz, kiedy odległe dźwięki zaledwie kołatały
się gdzieś z tyłu głowy, dalej miał to euforyczne uczucie, jakby
coś ciepłego rosło mu w piersi, a ciało stawało się lżejsze.
Poczucie jedności z ludźmi wokół, przynależności, a
jednocześnie jakiegoś nabożnego podziwu i bliżej nieokreślone
pragnienie, żeby zrobić coś... wielkiego.
„W naszym narodzie jest siła”, mówił często Evanathiel i tę
siłę czuło się w pieśniach. W dusznym wnętrzu pokoju jadalnego,
gdzie dźwięki tłoczyły się pod niskim stropem, ta siła
pęczniała w sercach i rozgrzewała krew.
Po drodze do szopy minął mnicha, którego imienia nie zapamiętał.
Duchowny całą noc spędził na uboczu, stroniąc zarówno od wina,
jak i od ludzi. Teraz klęczał przy niewielkim ołtarzyku
poświęconym Czwartej Prorokini, Vennie, zwanej Matką. Naikon nie
silił się nawet na pozdrowienie, bo mężczyzna zdawał się
całkowicie pogrążony w modlitwie. Zanotował za to w pamięci,
żeby trzepnąć Ryzę w pusty łeb, bo Allesna już kilka razy
prosiła ją, żeby zrobiła porządek na ołtarzyku opiekunki domu.
Tymczasem cztery bukiety polnych kwiatów smętnie zwieszały się z
wazonów, a w pęknięciach kamiennego blatu zebrała się zmieszana
z brudem deszczówka.
Ryza zawsze wymigiwała się od wszelkich obowiązków, nawet tych
najdrobniejszych, ale Naikon obiecał sobie, że tym razem dopilnuje,
aby siostra wywiązała się z zadania. Chociaż w głębi ducha
domyślał się, że ostatecznie Brago zrobi to za nią.
Drzwi szopy zgrzytnęły głośno na starych zawiasach, kiedy
szarpnął je mocno. Ich szczyt zahaczył o gałęzie buków, między
które koślawy budyneczek był wciśnięty, i woda spłynęła z
poruszonych liści wprost na głowę Naikona. Chłopak prychnął pod
nosem i odruchowo otrzepał krótkie włosy. Zanim jednak zanurzył
się w pachnący drewnem mrok, przez gęstwinę krzaków kłębiącą
się przy płocie dostrzegł ruch na ścieżce po drugiej stronie.
Nietrudno było rozbudzić jego młodzieńczą ciekawość, więc już
po chwili truchtał w stronę bramy, żeby zobaczyć, kogo tym razem
przywiało. Do próchniejącego ogrodzenia zmierzało dwóch
jeźdźców, w pierwszym Naikon od razu rozpoznał Szczura. Więc
drugi to musiał być...
Serce niemal przyspieszyło mu z ekscytacji. Evan rzadko wspominał o
Sirilu, ale kiedy to robił, zawsze mówił o nim z pewnym
szacunkiem.
Chłopak z lekkim rozczarowaniem przyglądał się wyższej postaci,
jak przejeżdża przez otwartą bramę i zsuwa się z siodła powoli,
jak ktoś bardzo stary albo ranny. Patrzył na chudą sylwetkę, na
zaniedbane czarne włosy, pociągłą twarz z cieniem zarostu na
policzkach i ciężko mu było wyobrazić sobie tego mężczyznę
walczącego ramię w ramię z Evanathielem. Ciężko było mu
wyobrazić sobie tego mężczyznę robiącego cokolwiek wartego
uwagi.
– Naikon. – Szczur przywołał go machnięciem okaleczonej dłoni.
– Zajmij się końmi z łaski swojej – polecił oschle.
Siril nie spojrzał nawet na chłopaka, wręczając mu cugle swojej
kasztanowej klaczki. Naikon odprowadził ich niechętnym spojrzeniem,
kiedy ci oddalali się w kierunku domu. W pewnym momencie Szczur
przez chwilę chciał chyba położyć dłoń na ramieniu towarzysza
w pocieszającym geście, ale zrezygnował, jakby zawstydzony swoim
ludzkim odruchem. Wciąż klęczący przed ołtarzem Czwartej
Prorokini mnich obejrzał się za nimi bez słowa i pokiwał do
siebie głową z jakąś dziwną zadumą. Na zabłoconym dziedzińcu
minął ich południowiec Sanzo, wciąż chyba pijany. Zatrzymał się
w drodze do stajni zaskoczony i przez chwilę jakby szukał jakichś
słów, ale w końcu też poszedł tylko w swoją stronę, kuląc
ramiona, jakby nie chciał zwracać na siebie uwagi.
Coś się stało, uświadomił sobie Naikon. A kiedy w progu Siril
minął się z Lorikiem, który z jakimś zawstydzeniem odwrócił
głowę, stało się jasne, że nikt tu nie chciał mieć do
czynienia z cudzym nieszczęściem.
Wczorajsze złudzenie zjednoczenia i przynależności dziwnie
zblakło, kiedy prowadził parę wierzchowców, rozchlapując kałuże
na dziedzińcu i płosząc ospałe kury. Słońce wciąż przebijało
się złotymi pasmami przez warstwę chmur, powietrze rześko
pachniało wilgocią i wiosną, ale kołaczące się po głowie
Naikona melodie wczorajszych pieśni, jakby straciły głębię.